O kinie akcji z Nickiem de Semlyenem

Jednym z owych wspomnianych w przedostatniej notce tematów, które skłoniły mnie do powrotu do blogowania, jest niewątpliwie książka „Bohaterowie ostatniej akcji” Nicka de Semlyena. Dowiedziałem się o niej z recenzji Piotra Goćka w „Do Rzeczy” i natychmiast postanowiłem ją przeczytać. Opłaciło się. Ze względów poznawczych, ale chyba przede wszystkim dlatego, że ta książka oraz kilka odbytych w następstwie jej lektury rewizyt klasyków kina akcji dały mi nowego, nomen omen, kopa do ogarnięcia się w temacie swojej twórczości, a także właśnie w odzyskaniu sensu wydzielenia części umysłowej energii na działalność blogową.

W największym stopniu sztuki tej dokonał – o dziwo – film, od którego de Semlyen zaczerpnął tytuł. Kto by się spodziewał. „Bohatera ostatniej akcji” nigdy wcześniej nie widziałem i, szczerze mówiąc, jakoś mnie do niego nie ciągnęło. W mojej pamięci funkcjonowało idące za nim odium klapy, rzeczy kuriozalnej, niewartej zachodu. Fakt ów potwierdza zresztą de Semlyen, szczegółowo opisując kulisy tej zamierzonej jako kolejny kasowy sukces Schwarzeneggera produkcji, o której po premierze wszyscy twórcy postanowili jak najszybciej zapomnieć. Mnie, paradoksalnie, to właśnie zachęciło.

Obejrzałem więc i… no okej, to rzeczywiście nie jest dobry film. Doskonale rozumiem, dlaczego się nie sprzedał. Niemniej, ponieważ oglądałem go przez mój specyficzny głębinowy filtr, otworzył przede mną niesamowite spektrum znaczeń, o których nikt z pracujących przy nim – od młodych scenarzystów, którzy po przemieleniu ich fanowskiej fantazji w trybach hollywoodzkiej maszynki do mięsa ledwie zdołali ją poznać, aż po samego żelaznego Arnolda – prawdopodobnie w ogóle nie pomyślał. Natomiast ja stwierdziłem, że szkoda byłoby te obserwacje zmarnować; no i w ogóle że całe to rozkminianie chyba jednak ma jakiś sens – że może niesie ono w sobie potencjał wart nie mniej niż ślęczenie nad fabułami.

Sama książka zaś pomogła mi niejako odświeżyć sobie inspiracyjne korzenie. Przy czym chodzi nie tyle o kino akcji sensu stricto, bo w nim akurat gustowałem tak sobie – jak każdy wychowany w złotej epoce kaset VHS, zaliczyłem oczywiście twardy kanon, aczkolwiek mój środek ciężkości zawsze bardziej oscylował po stronie grozy – ile raczej o, nazwijmy to tak, ogólny kulturowy klimat. W sumie trochę ciężko to wytłumaczyć w kilku zdaniach. No ale dobra, do brzegu.

Nick de Semlyen jest dziennikarzem filmowym – obecnie pracuje dla magazynu „Empire” – a jego opowieść o fenomenie filmów akcji z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to, podobnie jak wcześniejsza publikacja poświęcona komediom, typowy produkt, jaki mógłby spod palców kogoś takiego wyjść. Mnóstwo serwowanych gawędziarskim stylem mniej i bardziej znanych ciekawostek zza kulis – jak choćby właśnie szczegółowy opis mąk, w których rodził się „Bohater ostatniej akcji” – zawodowe i życiowe perypetie bożyszcz masowej wyobraźni tamtych czasów, próba osadzenia całego zjawiska w szerszym kulturowym i społecznym kontekście itp. Całą historię śledzimy przez pryzmat ośmiu bohaterów: wspomnianego Schwarzeneggera, Sylvestra Stallone, Jackiego Chana, Dolpha Lundgrena, Bruce’a Willisa, Jean-Claude van Damme’a, Stevena Seagala i Chucka Norrisa.

I teraz tak: każdy, kto mnie choć trochę zna – choćby z tego, co wrzucam na Mastodona – wie, że to, ile milionów dolców dany hit zarobił, jak zostały zrealizowane efekty specjalne i dlaczego nóż Arnolda w „Commando” jest o dwa centymetry dłuższy od tego, którym w „Rambo” wymachiwał Sly, interesuje mnie najmniej, bo tym, co naprawdę mnie kręci, jest to, co da się wyczytać między wierszami. Sięgając po książkę de Semlyena wiedziałem, na co się piszę, i w tym sensie nie mam do niego żalu – co nie zmienia faktu, że ciut mi jednak tej warstwy brakowało.

Owszem, jest, jak już nadmieniłem, próba ukazania całego nurtu na szerszym tle. Ciekawe są na przykład konstatacje de Semlyena, że klucz do sukcesu akcyjniaków tkwił w obecnej – nie tylko zresztą u przeoranych przez rewoltę hipisowską, Wietnam i recesję lat 70. Amerykanów – potrzebie wykreowania pozytywnego mitu silnego, męskiego bohatera. Mnie osobiście bardzo zaintrygował też rozdział o przenikaniu się tego kina z polityką. Stallone jako wygwizdywana przez duńskich lewaków ikona prawicy i inspiracja dla Reagana? No no, dziś raczej nie do pomyślenia. Jednak w porównaniu z zawartością ciekawostkowo-anegdotyczną ten aspekt wypada cokolwiek blado.

No ale nie ma tego złego – jako zawodnik wprawiony w sztuce wyłuskiwania tego, co artysta nie powiedział, resztę mogłem sobie wyczytać spomiędzy liter. (Nawiasem mówiąc, polskie wydanie ma, niestety, fatalną korektę, gorszą nawet od prebooków przed ostateczną redakcją, które parę razy trafiły w moje ręce. W zasadzie chyba nie posiada jej w ogóle. Trochę przykre. Także ze względu na cenę.)

A rozbijając rzecz na kilka osobnych wątków…

Tym, co zwraca uwagę od razu, są oczywiście losy ósemki protagonistów. W pierwszym odruchu nieco zirytowała mnie typowo amerykańska maniera pisania o nich w poetyce „od pucybuta do milionera”. Tak, opowieść o tym, jak przymierający głodem Sly tyrał w nowojorskim zoo i obsikiwały go lwy, w następstwie czego się zawziął i w końcu osiągnął filmowy Olimp, może zachwycić. Droga Schwarzeneggera z przemocowego domu w powojennej austriackiej wiosce, przez mroczną siłownię, do której musiał się włamywać, żeby poćwiczyć w spokoju, aż po pierwsze potyczki z angielskim, świetnie motywuje. Determinacja Chana, by w końcu zdobyć uznanie w USA, idealnie nadaje się na przypowieść o potędze marzeń. Tyle że zajeżdżało mi to nieznośnie coachingowym falsetem.

Jednak potem zdałem sobie sprawę, że częściowo chyba przemawia przeze mnie skażenie polską perspektywą. U nas ciężka praca na sukces nigdy nie była wartością, a ci, którzy go osiągnęli, w powszechnym odbiorze na pewno zrobili to nielegalnie, kombinując i kradnąc. Takie już nasze historyczne dziedzictwo. To, że można tak po prostu wyznaczyć sobie cel, konsekwentnie do niego dążyć i jeszcze na dodatek go zrealizować, dla polskiego ucha wciąż poniekąd brzmi jak bajka z mchu i paproci.

I w tym świetle „Bohaterów ostatniej akcji” można zinterpretować jako opowieść z jednej strony o godnej jak najbardziej autentycznego podziwu ludzkiej skłonności do przekraczania samego siebie, lecz z drugiej również, a może nawet przede wszystkim, o tym, jak istotną rolę w otwieraniu takich perspektyw odgrywa sprzyjające podobnym dążeniom społeczeństwo. Pamiętam, jak pierwszy raz olśniło mnie to przy zapoznawaniu się w Wikipedii z biogramem Cormaca McCarthy’ego. Uderzyło mnie, w jak wielkim stopniu to, że mógł sobie żyć jak lump, pisać, co chciał, i wydawać to mimo wieloletniego braku zainteresowania mogło się zadziać, bo umożliwiła mu to bogata, wielokulturowa i sprzyjająca samorealizacji jednostki Ameryka. Nie inaczej było w przypadku większości bohaterów reportażu de Semlyena. Wspięli się na szczyt, bo sami tego chcieli, ale też, w nie mniejszym stopniu, dlatego, że pozwolił im na to kraj, w którym tworzyli.

Jako znamienny jawi się tutaj fakt, że połowa z nich w ogóle nie pochodziła ze Stanów. Austriak, Belg, Szwed i Hongkończyk niezależnie od siebie uznali, że ojczyzna nie jest w stanie zaspokoić ich wybujałych ambicji – że w pełni staną się tym, kim siebie widzieli, i zapalą tak bycze cygara, na jakie we własnym poczuciu zasługiwali, dopiero Tam, w krainie nieskończonych możliwości. W przypadku tego ostatniego dochodzi zresztą jeszcze jeden czynnik – de Semlyen przypomina, że Chan, zanim postanowił zdobyć serca amerykańskiej widowni, był już mega gwiazdą w Azji, a jednak nie czuł się w pełni doceniony i spełniony, dopóki jego statusu nie uwierzytelniła Ameryka.

Jest zatem książka de Semlyena również opowieścią o sile imponowania Stanów Zjednoczonych – doskonale znanej przecież i u nas – która dziś, stety lub nie, jest już tylko własnym cieniem. O tym, jak amerykańska witalność, przejawiająca się w wytwarzanej tam kulturze masowej, kształtowała świadomość zarówno wspomnianej czwórki, jak i milionów konsumentów eksportowanych stamtąd narracji, które stawały się uniwersalnymi toposami w zakresie, w jakim nie zdarzyło się to tworom żadnej innej kultury. Wymownym symbolem tego są – także zresztą przywołane przez de Semlyena – szmuglowane za żelazną kurtynę pirackie kopie „Rambo”, zagrzewające do walki między innymi Rumuńskich opozycjonistów.

I tutaj dochodzimy do kolejnego, być może najważniejszego, motywu. De Semlyen pisze – co sam przyznaje – o świecie, którego już nie ma i który raczej nie wróci. O świecie klarownego podziału na dobro i zło, w którym Ameryka stała na czele obozu jasnej strony mocy, a jej celuloidowi herosi ucieleśniali siłę, odwagę, wolność, demokrację i – rzecz nie do przecenienia – humor.

Do rangi filmowego requiem dla tego świata urasta zaś pod klawiaturą de Semlyena „Człowiek demolka” z 1993 roku. Wpakowanie w nim do zamrażarki granego przez Stallone’a twardego gliniarza z Los Angeles – postaci tak do szpiku akcyjniakowej, że aż ocierającej się o parodię (a parodia, jak wiadomo, to nieomylna oznaka wyczerpywania się konwencji) – rzeczywiście można odczytywać jako cezurę. Rzeczywiście czasy się zmieniły, a publika w nowym, już nie tak jasno podzielonym pozimnowojennym świecie łaknęła nowych, bardziej zniuansowanych bohaterów – na przykład zwykłych, niebojących się zapłakać facetów w podkoszulku, takich jak John McClane ze „Szklanej pułapki” o najzupełniej przeciętnej fizjonomii Bruce’a Willisa.

Dołóżmy do tego niewątpliwą proroczość tego filmu. De Semlyen przytacza w tym celu traktujący o tym tweet Elona Muska z ubiegłego roku. Ugrzeczniony, brzydzący się przemocą, obsesyjnie dbający o bezpieczeństwo i penalizujący niewłaściwe słowa dystopijny totalitaryzm, w którym zostaje odhibernowany bohater Sly’a, może nie wygląda jak nasza rzeczywistość jeden na jeden, ale pewnym analogiom nie da się zaprzeczyć. Tak jak nie sposób nie skonstatować – i de Semlyen robi to, zachowując oczywiście politycznie poprawną ostrożność – że większość filmów z opisywanej przez niego epoki dzisiaj nie mogłaby powstać w takim kształcie, w jakim kręcono je cztery dekady temu. Skancelowaliby je (to już dopisek ode mnie) inkwizytorzy wokeistowskiej moralności.

A jednak – jak sam zauważa – miliony widzów na całym świecie wciąż do nich wracają. Szukają ich czy to w telewizji, czy na platformach streamingowych. Ja też, jak na początku wspominałem, urządziłem sobie małą kinomaniacką podróż do tego muzeum. I rzeczywiście wiele z tych filmów ogląda się dziś trochę jak traktaty o zapomnianych cnotach; takie pocztówki z bardziej normalnego, stabilniejszego świata. Także tego, w którym my sami żyliśmy, oglądając je pierwszy raz z zapartym tchem na zajechanych kasetach.

Tak czy siak, książka de Semlyena pokazuje, jak ściśle kino akcji było powiązane z duchem epoki, w której się narodziło, i jak bardzo jej zmierzch wyznaczył także jego koniec. Co oczywiście samo w sobie nie jest niczym odkrywczym. Szkoda, że nie jest to rzecz bardziej analityczna – chętnie coś takiego bym przeczytał – lecz i w takiej formie, w jakiej ją dostajemy, też może dać do pomyślenia – o ludzkiej determinacji, o cenie, jaką niekiedy trzeba za nią zapłacić, o potrzebie mitu (zarówno na ekranie, jak i urzeczywistniającego się w popularności kreujących filmowych herosów aktorów) i wreszcie o dziwnych relacjach fikcji z rzeczywistością. Dla mnie mały, bo mały, ale jednak sztos.

Jedno, w czym lektura mnie na bank utwierdziła, to to, że jeżeli z którymś z opisywanych przez de Semlyena gwiazdorów chciałbym kiedyś iść na piwo czy zapalić cygaro, to tym kimś byłby Chuck Norris. On w całym tym napompowanym towarzystwie wypadł, właściwie bez wysiłków ze strony autora, najkorzystniej. I chyba też jego filmy najbardziej lubię.