Halloween po włosku
A oto kolejna z blogowych zaległości. W której to kilka akapitów chciałbym poświęcić włoskiej produkcji z 1981 roku pod tytułem… no, powiedzmy, że „Z piekła rodem” – pod takim figuruje na Filmwebie – choć, jak wiele filmów z tego worka w tamtym okresie, ma tych tytułów co najmniej kilka. Ja po raz pierwszy usłyszałem o nim od znajomego konesera włoszczyzny, dzięki któremu sam głębiej się nią zainteresowałem, jako o „Absurdzie”. Ale w necie można też trafić na takie tytuły jak „Zombie 6”, „Anthropophagus 2” czy oryginalny włoski „Krwista czerwień”. To tak na wypadek, gdyby komuś chciało się potropić to dziełko.
O włoszczyźnie – a szczególnie o tamtejszych podróbkach amerykańskiego kina gatunkowego, do których „Z piekła rodem” się zalicza – mógłbym gadać i gadać. I to pomimo faktu, że daleko mi do eksperctwa. Ale po pierwsze sam, tworząc moje „amerykańskie” dreszczowce, poniekąd czuję się spadkobiercą takich reżyserów jak Fulci, Bianchi, Martino, Leone (western nie jest może gatunkiem mi najbliższym, ale bez niego czy Corbucciego nie sposób mówić o spaghetti Ameryce) czy choćby twórca bohatera tej notki – Aristide Massaccesi (pseudo artystyczne Joe D’Amato). Po drugie zaś – włoskie horrory wbrew temu, co mogłoby się wydawać komuś, kto patrzy na nie wyłącznie przez pryzmat estetyki i rozrywki, mają całkiem sporo do powiedzenia na interesujące mnie tematy.
Jeśli bowiem horror – co już starałem się wykazać – jest endemicznie zrośnięty z chrześcijaństwem, to ten w wydaniu włoskim – nawet jeśli, jak ma to miejsce u Fulciego, ostentacyjnie demonstruje swoją antyklerykalność – ujawnia owe powiązania w sposób nader głęboki. Powodem tego jest, jak zgaduję, po prostu silne nasycenie włoskiej kultury katolicyzmem, od którego jeszcze w drugiej połowie ubiegłego wieku raczej ciężko było abstrahować. I widać to też dość wyraźnie w „Z piekła rodem”.
Tytuł tej notce dałem taki, jaki dałem, nieprzypadkowo. „Z piekła rodem” rzeczywiście jest niejako odpowiedzią na / wariacją na temat (niepotrzebne skreślić) „Halloween” Johna Carpentera. Jest nią zarówno na poziomie fabuły, jak i w sferze intencji autorów. A w każdym razie jednego: George’a Eastmana (właśc. Luigi Montefiori), który nie tylko zagrał główny czarny charakter, ale też napisał scenariusz, świadomie inspirując się motywami z „Halloween”. I jako taki „Z piekła rodem” jest nie tylko – tak jak obraz Carpentera – krwawą bajeczką o opiekunkach do dzieci oraz niezniszczalnych mordercach grasujących po zacisznym amerykańskim miasteczku, ale przede wszystkim – również analogicznie do carpenterowskiej wersji – opowieścią o zderzeniu człowieka z przerastającym go Złem. Wielka litera w pełni uzasadniona.
Fakt faktem, w obu przypadkach ontologiczny status owego Zła nie jest do końca oczywisty. Bo tak jak nigdy nie zostaje wyjaśnione, dlaczego sześcioletni Michael Myers nagle zaczął przejawiać mordercze instynkty, tak też nie sposób ostatecznie dociec, co sprawiło, że eksperyment, któremu w tajnym, powiązanym z Kościołem katolickim ośrodku został poddany niejaki Mikos Tanoupoulos, uczynił z niego Terminatora nie gorszego od dorosłego Myersa. Zarówno w jednej, jak i w drugiej historii w równej mierze uprawniona wydaje się przyczyna nadnaturalna – jakaś forma opętania (ksiądz, który przyjeżdża do USA w pogoni za Tanoupoulosem, półgębkiem nawet coś takiego sugeruje w rozmowie z policją) – i naturalna: dzieciakowi odbiło samo z siebie, a brodaty Grek zmienił się w bio-cyborga wskutek fatalnego błędu naukowców.
Tym, co naprawdę mnie zafrapowało, było zestawienie podejść do ukazania Zła w obu filmach. U Carpentera jest ono bardziej pierwotne, w pewnym sensie pogańskie. Co poniekąd współgrałoby z wypowiedziami samego Carpentera oraz współscenarzystki, Debry Hill. Hill wskazywała na celowe inspiracje celtycką mitologią (ostatecznie zresztą w filmie niewykorzystane), natomiast Carpenter charakteryzował Myersa nie tyle jako istotę ludzką per se, co raczej wcieloną w ludzką postać bliżej nieokreśloną siłę – może natury, a może jednak czegoś spoza materialnego świata.
W utworze duetu Eastman-D’Amato mamy do czynienia ze zjawiskiem zupełnie odwrotnym. Tutaj koncepcja Zła stojąca za konstrukcją głównego antagonisty jest właśnie z gruntu chrześcijańska. W tym filmie Zło, mimo iż góruje nad człowiekiem, jest w pewnym sensie znane, oswojone. Wyraża się to między innymi tym, że od samego początku widzimy twarz mordercy – twarz najzupełniej pospolitą, na którą moglibyśmy w ogóle nie zwrócić uwagi w tłumie. Ba, na samym początku, gdy Tanoupoulos ucieka przed usiłującym go unieszkodliwić wysłannikiem Watykanu, możemy nawet dojść do wniosku, że to on jest ofiarą. I to wrażenie familiarności pozostaje w zasadzie do samego końca – mimo wszystkich okrucieństw, jakich dopuszcza się Tanoupoulos, a także jego niemości i niezniszczalności.
Chrześcijaństwo nazywa Zło po imieniu. Nie negując jego mocy ani górowania nad człowiekiem, jednocześnie stara się ukazać je we właściwych proporcjach wobec Dobra, zwrócić uwagę na jego podrzędność. Daje też obietnicę, że mimo nierównych szans można je ostatecznie zwyciężyć. Do czego w „Z piekła rodem” dochodzi – i to nawet, powiedziałbym, w ujęciu quasi-biblijnym. Może nie dosłownie jako zmiażdżenie głowy węża, ale, żeby nie spojlerować… no, powiedzmy, że coś doń zbliżonego. W każdym razie, w przeciwieństwie do produkcji pokroju „Halloween”, tutaj widz otrzymuje coś na kształt chrześcijańskiego katharsis i pewności, że Zło w tej formie już nie wróci.
Ponadto o wiele wyraźniej niż u Carpentera akcent został tutaj położony na starcie Zła z Dobrem. Inkarnacją tego drugiego jest przykuta do łóżka nastoletnia Katya – córka małżeństwa, do domu którego w finałowym akcie włamuje się Tanoupoulos. To ona, mimo cierpienia, znajduje w sobie siłę, by „zmiażdżyć głowę węża”. To właśnie cierpienie zdaje się ją uszlachetniać i, paradoksalnie, być źródłem jej determinacji. W przeciwieństwie do carpenterowskiej Laurie Strode, nie walczy jedynie o przeżycie – jej konfrontacja z Tanoopoulosem urasta do rangi walki o własną godność, o, że znów nawiążemy do Biblii, wstanie z łoża.
I wreszcie, na powinowactwo filmu D’Angelo z chrześcijaństwem wskazuje to, o czym już powyżej napomknąłem: wmieszanie się w sprawę Kościoła. Nie wiadomo co prawda, jakiej dokładnie natury były eksperymenty, w wyniku których Tanoupoulos stał się potworem, ale już sam fakt, iż został on obiektem zainteresowania przedstawicieli tej instytucji, nadaje mu konkretny kontekst; osadza go w chrześcijańsko rozumianej idei Zła na trochę podobnej zasadzie, na jakiej w klasycznych horrorach polowanie na wampiry, nie mówiąc już o ich pochodzeniu, nieodzownie musi istnieć w obszarze chrześcijańskiej siatki odniesień. To właśnie nadaje „Z piekła rodem” ów specyficzny feel, którego w „Halloween” nie znajdziemy.
Znajdziemy tam natomiast Zło – jak też już wspomniałem – jakby pogańskie: nieokiełznane, dzikie, przytłaczające, odbierające wszelką nadzieję na to, że można z nim w jakikolwiek sposób wygrać, a przede wszystkim – nieznane i obce. Nie jest w stanie go zdefiniować ani religia – w filmie zresztą w ogóle nie obecna – ani nauka, która koniec końców musi ugiąć przed nim kolana. To Zło wydaje się przyćmiewać sobą wszystko, pochłaniać całe światło, wysysać resztki energii witalnej. Michael, który mimo kulki od doktora Loomisa w końcowej scenie znika, otwiera tak naprawdę perspektywę całej wieczności zdominowanej przez mrok. W efekcie Zło nie tyle nawet równoważy Dobro, co je finalnie unieważnia, a nawet, ośmieliłbym się stwierdzić, ośmiesza.
Oczywiście w obu przypadkach wiemy, że Zło prędzej czy później wróci. Wszak zawsze powraca. Ale u D’Amato i Eastmana przynajmniej mamy gwarancję, że będzie musiało sobie szukać nowego nosiciela i nowych dróg wejścia w rzeczywistość. U Carpentera pozostajemy obezwładnieni grozą świadomości, że znów będzie to Michael Myers, a tak naprawdę owo nienazwane, kosmiczne Coś, co w nim mieszka, a może w ogóle nim jest. Nie czujemy się z tym nazbyt komfortowo. Pragniemy, by ktoś przyszedł i przynajmniej wyjaśnił, z czym mamy do czynienia, ale nawet ten drobny luksus nie zostaje nam zaofiarowany. Czysta zgroza.