Przejdź do treści
Strona główna » Jak w horrorach przejawia się idea czyśćca

Jak w horrorach przejawia się idea czyśćca

W notce o kompatybilności horroru z chrześcijaństwem wspomniałem, że jedną z przesłanek na rzecz zasadności takiego łączenia jest fakt, iż historie z tego gatunku podtrzymują fundamentalne dla chrześcijaństwa przekonanie, że ludzkie życie nie kończy się wraz ze śmiercią fizycznego ciała. Ale nadmieniłem też, że przedstawiany w nich obraz życia po życiu bardzo często przypomina jakąś formę czyśćca. Uznałem to za na tyle ciekawe, że warte osobnego omówienia. A ponieważ listopad to wręcz narzucający się czas na takie refleksje, postanowiłem rzeczywiście spróbować tę kwestię rozwinąć.

Ale zanim przejdziemy do sedna, pozwolę sobie na dość, moim zdaniem, istotną dygresję, która da nam kontekstowe podwaliny pod analizowany temat. W tamtym wpisie, owszem, starałem się pokazać zbieżności typowo horrorowych tropów z podstawowymi twierdzeniami chrześcijaństwa, nie zaznaczyłem jednak, że na ogół nie chodzi o chrześcijaństwo jako takie, a o katolicyzm. Dokładnie tak – horror to chyba najbardziej katolicki gatunek, jaki można sobie wyobrazić.

I właśnie idea czyśćca doskonale to pokazuje. Jest ona bowiem właściwa swoiście dla katolicyzmu. Inne chrześcijańskie denominacje albo całkowicie ją odrzucają, albo w ogóle nie zajmują wobec niej stanowiska – co w sumie też jest formą odrzucenia. Oczywiście jeśli uważnie wczytać się w zachodzące w tej materii różnice między poszczególnymi odłamami chrześcijaństwa, jasnym staje się, że problem – jak zresztą zazwyczaj, gdy chodzi o większość dzielących ludzi sporów – leży w języku; w z jednej strony braku umiejętności klarownego określania pojęć, a z drugiej – w niezrozumieniu tych już mniej lub bardziej zdefiniowanych lub dyktowanym ideologicznymi czy emocjonalnymi uprzedzeniami braku chęci takowego zrozumienia.

Luter początkowo akceptował nauczanie o czyśćcu, lecz w miarę jak się radykalizował przeciwko Rzymowi, zaczął je coraz silniej utożsamiać z pazernością zarabiającego grube pieniądze na odpustach kleru. (Podobno głównie niemieckiego, ale nie wchodźmy w to.) Aż w końcu zanegował ją całkowicie. Protestantyzm z automatu przejął jego punkt widzenia, znajdując dlań bardziej wysublimowane doktrynalne uzasadnienie w swojej „sola fide” i nie chcąc słuchać argumentów katolickich teologów na rzecz czyśćca, wywiedzionych przecież nie skąd inąd jak z Biblii właśnie.

Prawosławie z kolei traktuje wiarę w czyściec jako herezję, opierając się na dwóch założeniach: że skoro Jezus odkupił na krzyżu wszystkie ludzkie grzechy, przeszłe i przyszłe, aż do końca świata, to absurdem jest sądzić, że człowiek miałby jeszcze raz za nie pokutować indywidualnie; oraz że Bóg, który jest samą dobrocią i miłością, nie może być źródłem jakichkolwiek cierpień.

Nawiasem mówiąc, w przypadku prawosławia można zaobserwować pewną dość charakterystyczną dla tej antyracjonalnej duchowości niespójność. Głosząc to, co głosi na temat czyśćca, jednocześnie otacza czcią kilku swoich przedstawicieli, ewentualnie ludzi jeszcze sprzed schizmy, ale potocznie kojarzonych raczej ze Wschodem niż z Zachodem, którzy w swoich pismach wyrażali poglądy w znacznej mierze zatrącające o wiarę w istnienie jakiegoś rodzaju czyśćca. Mam tu na myśli takie postacie jak św. Makary Aleksandryjski, św. Teofan Pustelnik czy żyjący w dwudziestym wieku – i według mnie pod kilkoma względami, także interesującymi mnie pisarsko, bardzo ciekawy – teolog i mnich, Serafin Rose. Ale okej, w to też nie ma się co zagłębiać, bo tekst ma wszak być o czymś innym.

Do tak zwanego brzegu więc.

W horrorach, które w jakikolwiek sposób odnoszą się fabularnie do egzystencji ludzkiej duszy po biologicznej śmierci, niemal zawsze znajdziemy motyw utkwienia między światami. Konkretnie między światem żywych a… no, tu rzecz zaczyna się komplikować, ale w dorozumieniu, tak czy siak, chodzi o coś docelowego, czego duch z takich lub innych powodów nie jest w stanie osiągnąć: światłość, niebo, wszechogarniająca miłość czy po prostu spokój.

Tym, co nie pozwala duszy odejść, są albo jakieś plamiące ją winy, albo niezałatwione sprawy, albo tak silne przywiązanie do materialnego planu, że klient może nawet nie zorientować się, że umarł, i wpada we frustrację, kiedy bliscy go ignorują, tak jakby go przy nich nie było, a przecież jest. Nie wszystkie z owych przypadków do końca rezonują z oficjalnie nauczanymi przez Kościół katolicki intuicjami co do czyśćca, niemniej pozostają w ich, nomen omen, duchu. Pokazują bowiem jakiś rodzaj spowodowanej najczęściej tym, jak się żyło na ziemi, niegotowości do przejścia w miejsce ostatecznego przeznaczenia. W ten sposób twórcy horrorów – najczęściej zapewne nieświadomie – współbrzmią z obecną w doktrynie o czyśćcu hipotezą, że to nie Bóg nas na niego skazuje, lecz my sami, czując się niegodnymi stanięcia z Nim twarzą w twarz, wycofujemy się w jakieś „pomiędzy”.

Integralnym składnikiem tej hipotezy jest – wyrażane zarówno w katolicyzmie, jak i interesujących nas tu historiach – przeświadczenie, że człowiek po śmierci sam z siebie nie może się już zmienić, bo czas na podejmowanie decyzji, a nade wszystko doskonalenie się, miał za życia. Teraz ta okazja przepadła i pozostaje taki, jakim był, kiedy umierał. Co nie oznacza, że jest permanentnie stracony: wciąż mogą mu pomóc żywi. Ewidentny powidok katolickiej praktyki modlitw i ofiar za zmarłych, stanowiącej część tak zwanego świętych obcowania.

Tyle mniej więcej w teorii. A jak to wygląda w praktyce? Sprawdźmy na kilku przykładach.

Zacznę od mało znanego „Miasta duchów” z 1988 roku. A od niego, bo to właśnie obejrzawszy je, po raz pierwszy zacząłem się nad obecnością motywu czyśćca w horrorach zastanawiać. Mamy w nim taką oto sytuację: szeryf szukający porwanej dziewczyny trafia do wymarłego miasteczka z czasów Dzikiego Zachodu, które okazuje się nawiedzone… pół biedy, że przez duchy dawnych mieszkańców, ale też przez zupiorniałe duchy terroryzujących ich niegdyś opryszków. Jedni i drudzy od stu lat tkwią w zawieszeniu między ziemią a niebem (no dobrze, w przypadku złych raczej piekłem), nie mogąc odejść tam, dokąd powinni.

Pierwszych w limbo przytrzymuje popełnione za życia i nigdy nieodkupione zbiorowe tchórzostwo. Nie są źli – mieli pewnie, jak każdy, swoje drobne grzeszki, ale ogólnie rzecz biorąc, żyli uczciwie. W po-życiu także zresztą tacy są. Nie potrafili jednak przeciwstawić się bandziorom, którzy na ich oczach brutalnie zamordowali szeryfa. To właśnie za ten grzech odbywają teraz karę, wzmocnioną ciągle powtarzającymi się prześladowaniami bandziorów. Bo, jak wiadomo – a w każdym razie jak głosi katolicyzm – w czyśćcu, oprócz tęsknoty za Bogiem, największym źródłem bólu są grzechy, którymi najbardziej zeszmaciliśmy się na ziemi.

By się uwolnić, potrzebują kogoś żywego, kto wciąż ma moc decyzyjności. Tym kimś jest, rzecz jasna, dwudziestowieczny stróż prawa. Nie tylko pomaga im wreszcie skutecznie stawić czoła dręczącym ich upiorom, ale też uświadamia im ich własną słabość. Dzięki temu mogą wreszcie zaznać pokoju.

Starszy o prawie trzydzieści lat – lub nowszy o dziesięć, ale tej wersji, szczerze mówiąc, za dobrze nie pamiętam, choć wydaje mi się mniej reprezentatywna dla omawianego tu tematu – „Karnawał dusz” konfrontuje nas z problemem przesadnego przywiązania do życia oraz strachu przed własną śmiertelnością, które to czynniki w chwili, gdy rzeczywiście umieramy, czynią nas niegotowymi do stanięcia oko w oko z prawdą o naszym stanie. Mary ginie w wypadku samochodowym, jednak wypiera ten fakt ze świadomości i kurczowo trzyma się ziemskiej rzeczywistości – lub raczej, jak się zdaje, własnego majaku o niej – mimo iż zaświaty dają jej początkowo dyskretne, ale z czasem coraz bardziej stanowcze sygnały, że pora się zbierać.

To, że reprezentanci „tamtej strony”, będący prawdopodobnie po prostu duszami innych zmarłych próbującymi pomóc Mary przekroczyć próg wieczności, są przedstawieni jako potwory, można – moim zdaniem – interpretować właśnie jako wyraz lęku nieprzygotowanej na odejście bohaterki przed tym, co ją tam czeka. Lęku, a co za tym idzie – niepogodzenia się z tym, że nie należy już do świata żywych. Oba odczucia są jak najbardziej realne – wiedzą o tym ci, którzy zawodowo stykają się ze śmiercią, i mają okazję obserwować cały wachlarz reakcji samych umierających: od spokoju, po gwałtowny bunt i kurczowe trzymanie się życia, nawet jeśli ciało płonie z bólu.

Zresztą samo chrześcijaństwo expressis verbis też odgrywa w tym filmie ciekawą rolę. Pojawia się pod postacią kościoła, w którym tkwiąca w czyśćcu iluzji ziemskiego życia Mary jakoby zatrudnia się na posadzie organistki. Kiedy zjawia się tam pierwszy raz, opiekujący się świątynią duchowny – i jej przyszły pracodawca – zabrania jej wejść, gdyż jest to – jak mówi – niezgodne z regułami. Ja, nakładając chrześcijański filtr, odczytuję to jako metaforę napomnienia, że Mary nie może dostąpić Raju, gdyż jeszcze nie przepracowała ani własnego życia, ani, tym bardziej, śmierci. Znamienne, że kiedy Mary w końcu do kościoła wchodzi i próbuje poćwiczyć na organach, to zamiast wzniosłego hymnu wychodzi jej jakaś pokręcona kakofonia. Ergo: nie znasz jeszcze języka sfer niebieskich.

Oczywiście los Mary po tym, jak widz wreszcie dowiaduje się, co się naprawdę stało – a dzieje się to, gdy samochód zostaje wyciągnięty z wody i widzimy siedzące w nim zwłoki Mary – pozostaje nieznany. Nie wiemy, czy to, co początkowo brała za straszne, stało się piękne, a ona wreszcie zagrała czysto, czy też cała sekwencja z bladymi widmami w lunaparku była raczej przedsionkiem piekła, do którego Mary została nieodwołalnie wciągnięta, ale miejmy nadzieję, że jej wędrówka zakończyła się jednak pozytywnie.

Jeśli trzymać się ściśle katolickiej wykładni, a to, co pośmiertnie spotkało Mary rzeczywiście wziąć za czyściec, opcja z piekłem wydaje się mało prawdopodobna. Kościół twierdzi, że znajdujący się w czyśćcu, mimo iż jeszcze niegotowi, de facto są już zbawieni i nie mogą trafić do piekła. Choć z drugiej strony upiorne figury prześladujące Mary dziwnie kojarzą mi się z relacjami kilku osób, które przeżyły śmierć kliniczną i po wybudzeniu opowiadały, że w limbo, w którym się znalazły, miały spotkania z duszami potępieńców, które za wszelką cenę usiłowały zabrać ich w wieczną otchłań.

Poza tym horrory, jakkolwiek strukturalnie ufundowane na chrześcijaństwie – a zwłaszcza, jak będę się upierał, katolicyzmie – nie są, i nie wymagam od nich, aby były, ekranizacjami katechizmu. W ich interpretacji czyściec rzeczywiście niekiedy ociera się o piekło, albo samemu przypominając je dużo bardziej niż miejsce, w którym dojrzewa się do nieba, albo wręcz będąc doń bramą. Co z kolei wprowadza rys lekko prawosławny, bo z tego, co wiem – między innymi od wspomnianego tu już ojca Rose – wielu tamtejszych teologów i mistyków uważa, że tranzycja między niebem a piekłem jest dla duszy możliwa aż do końca świata. Ale nie wnikam, nie czuję się specjalistą.

W każdym razie dobrym przykładem tego wariantu jest „Mroźny wiatr” z dwa tysiące siódmego. Jego bohaterowie to dwójka studentów podróżujących samochodem przez zaśnieżone pustkowie i natykających się na ducha skorumpowanego policjanta, który wiele lat temu zabijał na tej drodze przejeżdżających przez nią ludzi i pewnego dnia zginął w wypadku. Sytuacja tu trochę przypomina tę z „Miasta duchów”. Podobnie jak będące tam czarnymi charakterami oprychy, duch gliniarza – oczywiście potwornie okaleczony (po śmierci na wieczność zostajemy tacy, jacy byliśmy w chwili, gdy umieraliśmy) – tkwi w swoim pomiędzy, które wszelako dużo bardziej przypomina piekło niż czyściec. Może nawet tak naprawdę jest piekłem.

Na podobny motyw trafiamy też w filmowej adaptacji „Doktora Sna” Stephena Kinga (dużo lepszej od powieści). Tam dorosły Dan Torrance – przypominam, że „Doktor Sen” to sequel „Lśnienia”, w którym poznajemy dalsze losy obdarzonego nadprzyrodzonymi zdolnościami Danny’ego – spotyka w opustoszałym i zrujnowanym hotelu Panorama ducha swojego ojca. Jack Torrance jest bez reszty pogrążony w dręczącej go za życia wściekłości i abnegacji. Szanse na to, że kiedykolwiek się z nich wyrwie, są raczej niewielkie, tak więc stan, w którym się znajduje, można w zasadzie określić jako coś na pograniczu czyśćca i piekła, ze wskazaniem na to drugie.

Żadne tego typu zestawienie nie mogłoby się jednak obyć bez „Szóstego zmysłu”, pozostającego – mimo upływu lat od premiery – w jakimś sensie dziełem wzorcowym, a nawet, śmiem twierdzić, przełomowym. Z jednej strony bowiem całkowicie odziera temat pośmiertnej egzystencji z religii – co pod koniec dwudziestego wieku raczej nie było jeszcze standardem, choć niewątpliwie odbijało coraz wyraźniejsze cywilizacyjne i kulturowe trendy – a z drugiej pośrednio daje do zrozumienia, że życie bez niej, szczególnie zaś bez jej funkcji przygotowującej na śmierć, może jeśli nie całkiem uniemożliwić, to z pewnością wybitnie utrudnić przejście ku ostatecznemu światłu.

Wykorzystany w tym obrazie pomysł z ludźmi, którzy nie wiedzą, że nie żyją, i dopiero muszą do tego dojrzeć, przypomina to, z czym mieliśmy do czynienia w „Karnawale dusz”. Otwiera też nie mniej intrygujące pole do spekulacji, dlaczego tak się dzieje i co tych ludzi wciąż wiąże z ziemią. W przypadku będącego tu głównym bohaterem psychologa dziecięcego Malcolma łatwo zgadnąć, że są to wyrzuty sumienia spowodowane zawaleniem terapii jednego z pacjentów oraz problemy w relacjach z żoną, niemniej swoją rolę odgrywa też – tak jak u Mary – wyparcie faktu śmierci. Czym spowodowane? Czy aby nie właśnie życiem w świecie wypranym z poczucia transcendencji? Czyż nie jest to zresztą bolączka i innych przewijających się przez ekran zawieszonych duchów?

Ale transcendencja, jak to transcendencja, nie pozwala o sobie zapomnieć. Nie tylko więc upomina się o Malcolma, ale też rzuca mu koło ratunkowe pod postacią wyposażonego w tytułowy „szósty zmysł” dzieciaczka, który pomaga Malcolmowi uzmysłowić sobie własną sytuację i stawić czoła traumom, a w efekcie – odciąć cumy i przejść z czyśćca do nieba. Znowu więc mamy powidokowe odniesienie do katolickiej praktyki pomagania zmarłym (którzy sami dla siebie już nic uczynić nie mogą) przez żywych.

Tytułów, lepszych i gorszych, które mierzą się z tym tematem mógłbym tu wymienić jeszcze dużo więcej. Do idei czyśćca w nieco podobny sposób jak „Miasto duchów” odwołuje się „Silent Hill”. Gra z nią zdecydowanie niskobudżetowa, ale mimo to darzona przeze mnie dużą sympatią „Droga 666”, w której zmarli przestępcy pokutują za napad na bank. W „Czasem… oni wracają” – innej sto razy lepszej od literackiego pierwowzoru adaptacji Kinga – zabity przez lokalnych chuliganów brat głównego bohatera utkwił w pomiędzy, bo przytrzymuje go smutek i wyrzuty sumienia dorosłego już brata, który nie był w stanie zapobiec tragedii. Wątek czyśćca pojawia się wreszcie w „Domu” na podstawie powieści wspominanego już przeze mnie na tym blogu Franka Perettiego.

Na IMDB ktoś nawet skompilował całą tematyczną listę filmów z wątkiem czyśćca. Nie wszystkie widziałem. Co do niektórych – na przykład „1408”, „Inni”, „W paszczy szaleństwa” czy „Dziewiąte wrota” – kategorycznie się nie zgadzam, bo nie opowiadają one o czyśćcu. Niemniej warto zerknąć i wybrać coś dla siebie, jeśli ktoś chciałby ten temat zgłębić.

Temat, jak starałem się wykazać, rzeczywiście żywotny. Sztuka ma tę przewagę nad religią, że tam, gdzie ta druga wypracowuje jakąś ortodoksję i mniej lub bardziej konsekwentnie się jej trzyma, ta pierwsza może popuścić wodzę fantazji i spekulacji. Ponadto obecność wątku czyśćca w horrorze – nawet jeśli w wielu punktach odbiegająca od tego, co głosi katolicyzm – stanowi kolejny dowód na słuszność mojej tezy o chrześcijańskim pochodzeniu tego gatunku. Co zresztą wydaje mi się nawet ważniejsze niż to, jak konkretnie czyściec jest w tych opowieściach przedstawiany, bo – tak jak już wykazywałem w tekście o związkach grozy z chrześcijaństwem – pokazuje uniwersalność pewnych zagadnień trapiących ludzi bez względu na religijną przynależność… lub jej brak.

Zaryzykuję jeszcze inną tezę, śmielszą: to, że horror w samej kwestii czyśćca stoi po stronie nauki katolickiej, świadczy o jej prawdziwości w tym zakresie; świadczy w tym sensie, że skoro wielu zajmujących się tym gatunkiem twórców nie uważa się za katolików i może katolicyzmu w ogóle nie znać, a mimo to intuicyjnie wpadają na tę ideę, to musi to oznaczać, że jest ona prawdziwa sama w sobie. Co więcej, bez jawnie religijnego sztafażu oraz wszystkich związanych z nim konotacji – najczęściej, nie oszukujmy się, negatywnych – może niekiedy wybrzmieć jaśniej. Kontrowersyjne, wiem, ale sądzę, że warte rozważenia.

Ja osobiście w czyściec wierzę. Wydaje mi się on po prostu logiczny. Większość z nas jest bardzo podobna do mieszkańców osady z „Miasta duchów” – daleko nam do doskonałości, lecz przy tym nie jesteśmy, z reguły, aż tak źli i zepsuci, żeby zasługiwać tylko na potępienie. Pomysł, że nawet po śmierci można jeszcze dojrzeć i przygotować się do zanurzenia w świetle, na które normalnie mało kto zasłużył ot tak, z marszu, nie świadczy – jak chcieliby prawosławni – o okrucieństwie Boga, lecz właśnie o Jego dobroci. Tak uważam.

Bądź aniołem i wrzuć to do mediów społecznościowych.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *