No cóż, nie mogłem sobie odmówić tych paru zdań o zmarłym trzynastego października (w piątek!) Macieju Trojanowskim. A właściwie bardziej o całym symbolizowanym przez niego zjawisku. I nie mam tu bynajmniej na myśli prowadzonego przez niego programu „Nie do wiary”. Raczej pewien unikalny dla przełomu wieków – a już swoiście w Polsce – duchowy pejzaż, którego częścią był i Trojanowski i jego program. I którego częścią czułem się również ja. A tak naprawdę, choć trochę inaczej, czuję się nadal. Zwłaszcza odkąd wróciłem do klimatów, które eksploruję w prozie oraz, w charakterze jej teoretycznego podglebia, na tym blogu.
O śmierci Trojanowskiego donosiło kilka mediów, ale ja – co zresztą znamienne w kontekście tego, co napisałem powyżej – dowiedziałem się o niej z „Podcastexu”. Dla niewtajemniczonych: to taki, niekoniecznie nostalgiczny, jak zaznaczają prowadzący go Bartek Przybyszewski i Mateusz Witkowski, podcast właśnie o szeroko pojętym przełomie tysiącleci w Polsce. Polecam. Także z uwagi na niepodrabialny styl autorów. A co jeszcze bardziej znamienne: wątek Trojanowskiego i jego działalności jako popularyzatora tak zwanych zjawisk niewyjaśnionych pojawił się w odcinku halloweenowym, który de facto stał się odcinkiem o duchowości polskich najntisów.
A jaka ona konkretnie była? Fachowcy nazwaliby to synkretyzmem. W naszych warunkach był to synkretyzm polegający na wymieszaniu wciąż silnie – i wbrew popularnym dziś stereotypom wcale nie tylko oficjalnie – dominujących pierwiastków katolickich z przemieloną w maszynce popkultury wersją New Age, reprezentowaną przez takie – przywoływane zresztą we wspomnianym podcaście – czasopisma jak „Nieznany świat”, postacie pokroju Roberta Bernatowicza i właśnie stanowiące, zaryzykuję taką tezę, flagowy produkt tej epoki „Nie do wiary”, w powstaniu którego Bernatowicz, nomen omen, maczał palce.
Była to duchowość, w ramach której nie widziało się sprzeczności między wiwatowaniem na cześć przylatującego do ojczyzny Jana Pawła II i słuchaniem z zapartym tchem o energetyzowaniu wody. Która bez problemu tolerowała pod jednym dachem różańce czy święte obrazki oraz magnetyczne bransoletki i amulety, a chodzenie na mszę gładko łączyła z uczęszczaniem do wróżki i stawianiem tarota. I w której wreszcie opowieści o ojcu Pio lub objawieniach fatimskich bez zgrzytu przenikały się z relacjami o ufo w Emilcinie, uprowadzeniach przez obcych i nawiedzonych domach.
I „Nie do wiary” stanowiło wręcz emblematyczny tego przykład. Tematy kojarzone z ezoteryką czy tak zwaną nauką alternatywną sąsiadowały w nim z zagadnieniami takimi jak stygmaty, objawienia maryjne, egzorcyzmy i życie po śmierci. To właśnie z „Nie do wiary” dowiedziałem się o istnieniu Andrzeja Boboli. Co, nawiasem mówiąc, jakoś szczególnie do mnie wróciło, gdy kilka lat temu trafiłem w TV Trwam na rozmowę z proboszczem parafii w Strachocinie, gdzie Bobola miał się objawiać, i ze zdziwieniem skojarzyłem, że dokładnie ten sam ksiądz kilkanaście lat wcześniej dokładnie o tym samym opowiadał przystrojonemu w nieodłączną muszkę i bez przerwy zdejmującemu z namysłem okulary „połówki” Trojanowskiemu, siedząc w spowitym tajemniczą aurą studiu Strefy 11. Do tego jeszcze w TVN! Takie to były czasy.
Nie piszę o tym wszystkim ani po to, żeby się napawać, ani aby krytykować. Przeprowadzać analiz przyczyn całej sytuacji też nie zamierzam. W tej notce zależy mi po prostu na uchwyceniu klimatu. Chociaż nie, wróć – analizowanie przyczyn jednak będzie, tyle że pod z lekka nieortodoksyjnym kątem i przez pryzmat moich pisarskich zainteresowań. Ale po kolei.
„Nie do wiary” zacząłem oglądać… hm, nawet jeżeli nie od samego początku, to na pewno bardzo szybko. Traktowałem to jako najzupełniej naturalne przedłużenie moich, przeżywających wtedy rozkwit, zainteresowań grozą i ogólnie pojętą niesamowitością. (Czytywałem również „Nieznany świat” i kilka innych podobnych wydawnictw.) Przy czym nigdy nie chodziło o to, czy wierzyłem w prezentowane tam historie. Nigdy się zresztą nad tym nie zastanawiałem. Chodziło o doznanie, o dreszczyk, o zanurzenie się w inną, wykraczającą poza doraźne tu i teraz przestrzeń. Same historie traktowałem raczej w kategoriach czystej spekulatywistyki, swego rodzaju ćwiczeń wyobraźni. Ale też, w pewnej mierze, jako składnik pielęgnowanego w sobie przekonania, że świat to „coś więcej”.
Wiedziałem też, że cała towarzysząca programowi otoczka to mające wywołać określone reakcje u widzów show. Zresztą z dzisiejszej perspektywy nieco już trącące myszką. (Aczkolwiek i tak sto razy bardziej profesjonalne od zielonej poświaty dukającego i kaszlącego Atora.) Śmieszyła mnie mroczna, podkreślana stylizowaną na „Z Archiwum X” muzyką atmosfera, biegający za plecami Trojanowskiego reporterzy z papierami – pewnie statyści – oraz wygłaszane przez niego samego z posągową miną komunikaty, że nasze telefony będą czynne jeszcze przez godzinę po zakończeniu programu, a wszystkim zapewniamy anonimowość (prawdopodobnie czasem ktoś jednak dzwonił, bo skądś musieli brać mniej znane tematy).
A jednak mimo to… no właśnie, zawsze jest jakieś „mimo to”. W przypadku „Nie do wiary” owym „mimo to” było zdanie sobie przeze mnie sprawy, że nawet jeżeli sam format wynikał z kalkulacji niekoniecznie traktujących jego tematykę serio i chcących po prostu trafić w target producentów, to ze strony Trojanowskiego nie było ściemy o tyle, że on tymi fenomenami naprawdę się interesował. Nie wiem, czy te ekscentryczne muszki i zdejmowanie okularów wymyślili mu styliści, ale wiem, że na dziwności i tajemnice miał autentyczną zajawkę.
Jeszcze zanim umarł, szukałem jakichś wywiadów z nim, z których mógłbym się dowiedzieć, jak doszło do tego, że absolwent Politechniki Warszawskiej, przedstawiciel handlowy kilku dużych międzynarodowych koncernów oraz sprzedawca win w którymś momencie zaczął się fascynować latającymi spodkami, biblijnymi proroctwami, telepatią, jasnowidzeniem, życiem pozagrobowym i channelingiem. Co się stało w międzyczasie? Jakie procesy myślowe, a może doświadczenia, go do tego miejsca doprowadziły? Niestety Trojanowski chyba nie był zbyt wylewny na własny temat. A przynajmniej ja nic nie znalazłem. Jeśli ktoś mógłby posłużyć jakimiś linkami, będę wdzięczny.
W końcu jednak stwierdziłem, że najbardziej prawdopodobną odpowiedź mam we własnym lustrze. I tu dochodzimy do zapowiadanego kilka akapitów wcześniej „analizowania przyczyn”. W imieniu ogółu, społeczeństwa, czy jak tam jeszcze zechcecie je nazywać, mogę się oczywiście wypowiadać jedynie o tyle, o ile występuje coś takiego jak powszechna, wspólna większości sfera doświadczeń, niemniej źródła moich zainteresowań znam.
Była to potrzeba metafizyki, która na skutek pewnych osobistych przeżyć dosyć mocno się we mnie rozbudziła, gdy miałem trzynaście lat. Niestety nie była w stanie jej zaspokoić religia. A raczej nie tyle religia, co jej wersja, w której się wychowałem – czysto zwyczajowa, oswojona, udomowiona, strywializowana. Namiastkę tego, o czym nie mogłem pogadać w domu ani z księżmi, znajdowałem w horrorach, czasopismach i książkach o ezoteryce czy, wreszcie, w „Nie do wiary”. Śmiem sądzić, że to doświadczenie dzieli ze mną wielu ludzi – niewykluczone, że również Maciej Trojanowski. Po prostu jako istoty z natury zorientowane na transcendentność potrzebujemy obcować z Tajemnicą (wielka litera zamierzona). Bez tego stajemy się wybrakowani.
Jeśli nie znajdziemy tego w jednym miejscu, szukamy gdzie indziej. I to bynajmniej nie jest przytyk do religii jako takiej, czy też, konkretnie, do chrześcijaństwa. Jeśli już do czegoś, to do takich a nie innych sposobów aplikowania go. W Polsce lat dziewięćdziesiątych Kościół katolicki był jednym z czołowych rozgrywających, obnoszącym się ze swoją heroiczną aureolą bohatera walki z komuną, ale metafizyki było w nim tyle, co kot napłakał. Dziś z kolei walczy on – nie tylko zresztą w Polsce – o materialne przetrwanie i o otwieraniu się na Tajemnicę też za bardzo nie ma co w jego ramach marzyć. Nie z tym eko-papieżem, nie z tymi nie wiedzącymi już, w co (i czy w ogóle jeszcze w coś) wierzą, hierarchami.
Oczywiście wiem, że z chrześcijańskiego punktu widzenia takie kwestie jak duchy, demony, cuda, proroctwa czy ufo to sprawa problematyczna – że nadmierne skupienie się na nich spycha nas ku niemającej za wiele wspólnego z tym, co w chrześcijaństwie najważniejsze, gnozie – tyle że odjazd w przeciwnym, ziemiocentrycznym kierunku, z jakim w dzisiejszych czasach mamy do czynienia, też nie jest dobry. Te sprawy też istnieją i jeśli chrześcijaństwo dezerteruje z zajmowania się nimi, mówienia i pisania o nich, to opuszczony przez nie teren chętnie przejmie ktoś inny. Tłumaczyłoby to między innymi współczesny fenomen szerzącego się myślenia spiskowego.
Zasada jest banalnie prosta. Pewne nękające nas pytania o naturę rzeczywistości muszą zostać gdzieś jakoś wyartykułowane – niekoniecznie nawet odpowiedziane, ale właśnie wyartykułowane, wyrażone na głos – a intuicje, że świat, w którym żyjemy, posiada więcej aspektów niż to, czego jesteśmy w stanie na co dzień dotknąć – potwierdzone. Krach obsługującego je przez setki lat religijnego języka ich nie unieważnia. Każe jedynie szukać dla nich nowych, bardziej odpowiednich dla specyfiki epoki form. Trojanowski dawał taką formę – quasi-naukową, łączącą mędrca szkiełko i oko z mistycyzmem.
Na swoim popularyzatorskim poletku robił więc mniej więcej to samo, co w literaturze czy filmach robią twórcy fantastyki oraz najszerzej rozumianej niesamowitości: ponownie zaczarowywał odczarowany świat, poszerzał horyzont możliwości. Ale też – znów trochę podobnie jak autorzy takich opowieści – wypełniał metafizyczną lukę, którą pozostawiło za sobą wycofujące się chrześcijaństwo. Sęk tylko w tym, że jeśli miałbym odpowiedzieć, czy to dobrze, to poważnie bym się zawahał. Właśnie z uwagi na zacierający różnice między poszczególnymi duchowościami synkretyzm, o którym napomknąłem wcześniej.
I dlatego napisałem na początku, że owszem, czuję się częścią tego nurtu, ale inaczej. W jakim sensie inaczej? W takim, że w przeciwieństwie do wielu chrześcijan, którzy najchętniej zredukowaliby Kościół do poziomu organizacji charytatywnej lub ekologicznej, dostrzegam, wynikającą także z własnych doświadczeń, potrzebę mówienia o tych sprawach, ale jednocześnie te dwie sztucznie rozdzielone przestrzenie – tzn. chrześcijaństwo i niezwykłość – chciałbym niejako na nowo zreintegrować. A raczej pokazać, że są i zawsze były nierozerwalnie zrośnięte. Ba, że bez siebie każde z osobna traci rację bytu.
S. C. Skillman, brytyjska pisarka parająca się zjawiskami paranormalnymi, a zarazem mówiąca otwarcie o własnej wierze chrześcijanka, zauważa w jednym ze swoich gościnnych artykułów – dosyć, moim zdaniem, przytomnie – że chrześcijaństwo przecież wręcz stoi na tego typu zdarzeniach. Zwiastowanie, wcielenie Jezusa, Jego przemienienie na górze Tabor, a wreszcie samo powstanie z martwych po trzech dniach spoczywania w grobie – wylicza. I konkluduje: któż inny miałby pisać o takich rzeczach, jeśli nie chrześcijanie właśnie. I chyba ciężko się z nią w tej materii nie zgodzić. A przynajmniej ja – także jako pisarz – w taki sposób to widzę.
Sukces „Nie do wiary”, a wraz z nią i Trojanowskiego, polegał na tym, że potrafili zagospodarować ten zupełnie naturalny, a w dużej mierze odpuszczony przez Kościół, głód. O osobistych religijnych przekonaniach Trojanowskiego również nic nie wiem. Lista podejmowanych przez niego zagadnień świadczy, że chrześcijańska mistyka mocno go interesowała. Czy tylko jako teoretyka, pasjonata? Z tego, co czytałem, pogrzeb miał kościelny. Tak czy siak, on już zakończył swoje dociekania. On już wie. Strefa 11 została definitywnie rozwiązana, a wyniki najważniejszego z jej śledztw – utajnione.