No to pomówmy wreszcie o tym „Lśnieniu”

Nie żebym potrzebował pretekstu do napisania notki o tym lub owym tekście kultury w takim a nie innym czasie, ale w tym wypadku może nie tyle pretekstem co impulsem stała się… no, zacna, bo czterdziesta siódma rocznica premiery, która – jak poinformował jeden z branżowych serwisów – stuknęła 28 stycznia.

Dla mnie „Lśnienie” to jest rzecz o tyle szczególna, że dzięki niej mniej więcej w połowie liceum ostatecznie wykrystalizowało się moje fanowskie oraz twórcze zasiedzenie w historiach z szeroko pojętym dreszczykiem. Specjalnie piszę „rzecz”, a nie „książka”, ponieważ obok powieści na równi stawiam filmową ekranizację Stanleya Kubricka, ale także miniserial z 1997 roku, nakręcony przez Micka Garrisa pod dyktando i za pieniądze samego Kinga. Kiedy po latach przerwy wróciłem w te rejony, nie omieszkałem złożyć hołdu opowieści o rodzinie Torrance’ów licznymi nawiązaniami, a nawet cytatami, w „Spełnieniu”.

Jednym z takich nawiązań jest imię głównego bohatera oraz parafrazujący ujęcia z filmu Kubricka koszmar, który nawiedza go w jednym z początkowych rozdziałów. (Takie moje drobne wskazanie, po której stronie odwiecznego konfliktu kibiców Kubricka z kibicami Kinga się plasuję. Tak, tak: wariat z Maine ma dobre powody, by pałać niechęcią do tego arcydzieła, i wcale mu się nie dziwię, że gdy tylko wzbogacił się na tyle, by produkować własne filmy, użył bezgranicznie posłusznego mu Garrisa do „naprawienia” kubrickowskiej zbrodni. Na jego miejscu postąpiłbym tak samo.)

Nie chodziło mi jednak o jakąś pustą zabawę w intertekstualność. Zarówno bowiem historia mojego bohatera – na czele z ukrywanym przez niego mrocznym sekretem – jak i jego własne wywody na temat „Lśnienia”, które umieścił w jednym ze swoich krytycznoliterackich esejów, to wyraz moich najgłębszych przekonań co do tego, o czym ta powieść w gruncie rzeczy traktuje.

Czy jest to – niezależnie od medium, za pośrednictwem którego ją poznajemy – historia o nałogu i jego destrukcyjnym wpływie na samego alkoholika oraz jego bliskich? Bez wątpienia. Nie znam tego problemu z autopsji, ale kiedy King opisuje walkę powstrzymującego się przed chlaniem Jacka o utrzymanie się na powierzchni, wierzę mu. Tym bardziej, że King przecież wywiódł ten wątek z własnych doświadczeń. Samo to wystarczy, by się przestraszyć. Nie da się też zaprzeczyć, że w wizji Kinga odnajdą się DDA – motyw z ojcem pijakiem i przegrywem, który zaraża Jacka swoim duchowym rakiem (i który sam pewnie został nim zainfekowany przez własnego ojca) jest mocny psychologicznie i skłania do refleksji nad tym, na ile nasze postępowanie determinują czynniki środowiskowe.

Nawiasem mówiąc, w ostatecznie wyciętym przez wydawcę z powodów ekonomicznych prologu do powieści pt. „Before The Play”, który w całości można przeczytać tu – polecam też wysłuchanie poświęconego mu podcastu w Radiu SK – jest krótka scenka z sześcioletnim Jackiem i jego ojcem, w której Jack zostaje przez niego dotkliwie pobity i tracąc przytomność, doznaje całkiem dorosłego przebłysku, że to, co widzi, jest jego własną przyszłością. Aż chciałoby się, by jakaś magiczna moc odwróciła bieg wydarzeń, co, jak wiemy, niestety nie następuje i Jack jak po nitce do kłębka wchodzi w koleiny starego.

Oczywiście „Lśnienie” jest też bezapelacyjnie archetypiczną dla grozy opowieścią o nawiedzonym miejscu, w której King podejmuje dialog z Shirley Jackson. Oraz, rzecz jasna, o nadprzyrodzonych zdolnościach. Jest wreszcie nakreślonym bardzo realistycznie rodzinnym dramatem. Nim zresztą może nawet w największym stopniu – z hulającymi po korytarzach opustoszałego na zimę hotelu duchami i dziecięcą intuicją Dany’ego, dostrzegającą zarówno je, jak i napięcia między rodzicami, w charakterze tła czy też, mniej lub bardziej, katalizatora napędzającego dynamikę ich wzajemnych relacji.

Mnie na przestrzeni lat obcowania z „Lśnieniem” interesowały bardziej to jedne, to inne elementy. Jako nastolatek byłem przede wszystkim uwiedziony atmosferą klaustrofobicznej izolacji oraz, ma się rozumieć, wszystkimi horrorowymi fajerwerkami. Potem zacząłem zwracać większą uwagę na warstwę obyczajową. Gdy miałem fazę na doszukiwanie się wszędzie niezwykle zaawansowanej symboliki i dziesiątego dna, kręciły mnie interpretacje, czy to książki, czy filmu, odnoszące się do toposu labiryntu i mitu o Minotaurze. Ba, fascynowałem się nawet teorią, jakoby Kubrick zawarł w swoim „Lśnieniu” ukryty przekaz o sfingowaniu lądowania misji Apollo na Księżycu. Nie w sensie, czy to prawda, ile raczej w tym, co można potencjalnie wyczytać z dowolnej fabuły bez względu na to, czy autor to zamierzył.

W tym kontekście niezwykle intrygujący wydawał mi się sam hotel jako jeden z wariantów toposu nawiedzonego domu. Shirley Jackson, z którą, jak już wspomniałem, King w „Lśnieniu” dialoguje, wytyczyła paradygmat traktowania go jako metafory ludzkiego umysłu, ewentualnie – jeśli przyjąć bardziej metafizyczną interpretację – duszy; nękanej przez demony: mniejsza o to, czy pochodzące z zewnątrz, czy z nas samych. Kingowe, a w jeszcze większym stopniu kubrickowskie „Lśnienie” całkiem nieźle wypełnia znamiona tego wzorca. U Kinga na gorąco, u Kubricka – na zimno.

Tu – znów tytułem dygresji – dodam, że spodobało mi się, jak sprytnie obie perspektywy połączył Mike Flanagan w swojej filmowej adaptacji „Doktora Sna”. Jak dla mnie zresztą jednej z gorszych powieści Kinga, ewidentnie dowodzącej, że albo kompletnie nie zrozumiał, co tak naprawdę ujął w „Lśnieniu”, albo już tak obrósł w piórka sukcesu – plus wiek, który też robi swoje – że zapomniał, co nim targało, kiedy był wkurzonym na cały świat, głodnym uznania i jeszcze niepewnym własnej wartości trzydziestolatkiem.

Ale wracając do głównego tematu: zawsze czułem, że ponad tym wszystkim unosi się coś jeszcze; coś, co zarazem to wszystko w sobie zawiera i przekracza. I w końcu odkryłem, co to takiego. W pełni ukazał mi to właśnie film Kubricka. Stąd zapewne, pomijając względy estetyczne, tak silna moja sympatia do niego, proporcjonalna do antypatii samego Kinga. King stosuje różne strategie zmiękczające: sprawia, że mimo całego mroku, jaki kryje się w sercu Jacka, jesteśmy skłonni go lubić, a nawet współczuć mu, podczas gdy Kubrick, razem z kreującym u niego postać Torrance’a Jackiem Nicholsonem, zdziera wszelkie maski pozorów i rzuca nam przed oczy całą tę ohydę w wersji saute.

Ohydą, o której mówię, jest graniczący z narcyzmem egotyzm Jacka. To on jest głównym upiorem, po wielokroć okropniejszym od straszydeł z hotelu. A także… głównym zagrożeniem, przez które Danny i Wendy prawie giną z ręki Jacka. Jest to egotyzm, którego nie daje się już usprawiedliwiać alkoholowym brzemieniem po ojcu. No, chyba że przyjmiemy skrajnie deterministyczną soczewkę, zgodnie z którą człowiek jest tylko wypadkową wpływających na niego okoliczności.

Owocem tego egotyzmu jest zaś zżerająca Jacka równie mocno jak uzależnienie od procentów – a w zasadzie przezeń dodatkowo stymulowana – chorobliwa ambicja, wyrażająca się pragnieniem, żeby zostać Wielkim Amerykańskim Pisarzem i spłodzić Wielką Amerykańską Powieść. U Kinga jest to sztuka teatralna. Każdy, kto trochę głębiej siedzi w literaturze Hemingwaya i Faulknera, wie, czym dla tamtejszych pisarzy jest GAN (skrót od angielskiego określenia Great American Novel). To święty Graal, na którego chorują legiony uczestników kursów creative writing i ich nauczycieli na równi z pierwszoligowych uniwersytetów i prowincjonalnych college’ów. I Jack Torrance nie stanowi tu wyjątku. GAN to cel i sens jego życia; złote runo, które konstytuuje jego wartość w jego własnych oczach.

Żonę i syna próbuje zabić, bo uważa, że stoją mu na drodze do sukcesu, blokują go, podcinają mu skrzydła. W gruncie rzeczy zawsze tak uważał, tyle że na ogół nieźle udawało mu się to w sobie tłumić. Bariery ochronne nadkruszał najpierw alkohol, a potem złe moce grasujące po korytarzach zasypanego śniegiem hotelu, które właściwie weszły na gotowe i musiały jedynie rozbudzić to, co w Jacku i tak od zawsze tkwiło. Mówią mu o tym zresztą zupełnie wprost głosem ojca przez radio.

W przypadku Danny’ego sprawa wydaje się jeszcze bardziej skomplikowana. Hotel chce chłopca dla jego – że posłużę się nazewnictwem Rose Kapelusz z „Doktora Sna” – pary, jednak Jack ma własny, zakorzeniony głęboko w podświadomości i do samego końca wypierany powód, który hotel wykorzystuje. Jest nim zazdrość o to, czym bystry i obdarzony nieprzeciętnymi talentami Danny może się potencjalnie stać, a do czego Jack ma – i być może tak naprawdę zawsze miał – zamkniętą drogę. Przynajmniej we własnym zaburzonym mniemaniu. Mamy tu więc do czynienia ze swoiście odwróconym tropem ojcobójstwa, w którym to nie młode pokolenie chce unicestwić starsze, lecz na odwrót.

Prefigurację tego czynu stanowi incydent z George’em Hatfieldem. Jack – wówczas nauczyciel w szkole przygotowawczej w Stovington – rozkwasza nos swojemu uczniowi wcale nie dlatego, że George się jąka i uwarunkowany przez ojca pijaka do przemocowych zachowań Jack traci przez to cierpliwość, lecz dlatego, że ten wyszczekany szczyl ośmiela się być od niego zdolniejszy, bardziej inteligentny – że jest wyidealizowaną i w rzeczywistości nigdy nieziszczoną wersją niego samego.

Zarówno na przykładzie George’a, jak też, później i bardziej wyraziście, Danny’ego uwidacznia się więc fundamentalna opozycja, wokół której została zbudowana fabuła. A jest to opozycja światła i ciemności, w którym światło to tytułowe lśnienie, rozumiane nie tyle jako nadnaturalne zdolności Danny’ego, co raczej jako jasność jego duszy i nieograniczony wachlarz otwierających się przed nim możliwości. Z kolei ciemność Jacka to przeszłość, która go w sobie przytrzymuje, zamknięcie się we własnym mentalnym i duchowym piekle, utkanym z nierealistycznych oczekiwań, urazów i frustracji – głównie tych zogniskowanych wokół postaci Danny’ego jako odwróconej projekcji jego własnych klęsk.

Ale oczywiście pod tym wszystkim kryją się jeszcze głębsze poziomy. Głód bycia Kimś – u Jacka ukierunkowany na literaturę i sam w sobie niebędący niczym nagannym, bo w ludzkiej naturze leży imperatyw przezwyciężania własnej mimikry – to emanacja pragnienia odcięcia się od przeszłości. Jack po prostu wierzy, że jeśli osiągnie sukces i tym samym zdefiniuje się jedynie sam przez siebie, to zatrze w sobie dziedzictwo patologicznej rodziny, a może nawet szerzej – warstwy społecznej, z której się wywodzi. To właśnie sprawia, że jego twórczy potencjał – jakikolwiek by nie był – ulega degeneracji, potwornieje, przejmuje nad Jackiem kontrolę na podobieństwo uzależnienia.

Z czego można wywieść jeszcze szerszą konkluzję: że na swoim najwyższym nomen omen piętrze „Lśnienie” to powieść o nieumiejętności stawienia czoła życiu i niesionym przez nie wyzwaniom – w tym przypadku głównie wyzwaniu posiadania rodziny – o niezdolności do bycia mężczyzną. Tak – nie do końca zawinionej przez Jacka, ale o ile skrzywdzonemu przez ojca dziecku można szczerze współczuć, o tyle kiedy owo poranione dziecko staje się ponoszącym odpowiedzialność za własne wybory dorosłym… no, to już inna bajka.

I w tym mniej więcej wyczerpywałyby się moje przemyślenia na temat tej historii. Przynajmniej na chwilę obecną. „Lśnienie” Kubricka pozostaje jednym z ważniejszych dla mnie filmów – pomimo związanych z nim kontrowersji wokół ceny, jaką za występ w nim zapłaciła Shelley Duvall. Co do „Lśnienia” kingowego… cóż, powiem tak: na tle innych jego książek – zwłaszcza nowszych, w tym kompletnie spapranego sequelu, którego honor uratował dopiero Flanagan – nadal plasuje się ono w moim rankingu wysoko, w pewnym sensie pozostaje wręcz powieścią-archetypem.

Intrygują mnie też dalsze losy Danny’ego, które, jeśli o mnie idzie, wciąż mimo wszystko pozostają tajemnicą.