Pierwszy rozdział „W purpurze”
Tak jak zapowiadałem w poprzedniej notce, publikuję cały pierwszy rozdział „W purpurze”. A przynajmniej jego najbardziej aktualną wersję. Okładka to też oczywiście tylko work in progress. Tak, skleciłem ją za pomocą sztucznej inteligencji. Myślę, że nieźle wyraża ducha książki. A jeśli wydam ją w taki sam sposób jak poprzednie, to być może nawet taka, jaka jest, lub po drobnych modyfikacjach, stanie się okładką oficjalną. W każdym razie życzę Państwu owocnej lektury.
*
Rose umościła się wygodnie na obitej kanarkowym aksamitem otomanie. Robiła to w niemal każde piątkowe popołudnie od dziewiętnastu miesięcy. Błogosławiona rutyna. Rose uwielbiała rutynę i reagowała alergicznie na wszystko, co ją niszczyło. Początkowo taką kulą burzącą były dla niej również sesje z doktor Prescott. Nie pomagało tłumaczenie samej sobie, że przecież nikt jej nie zmusza. No, może Laura. Trochę. I wcale nie zmuszała, tylko lekko naciskała, sugerowała, radziła z dobroci serca. Nawet pierwszy raz tu z nią przyszła. Pewnie dopilnować, żeby Rose nie uciekła.
Ale z czasem i to stało się rutyną. Rose doskonale wiedziała, że tak będzie, i dlatego pozwoliła się Laurze tu zaciągnąć. Gdyby te spotkania stanowiły realne zagrożenie dla jej poukładanego w każdym calu świata, nie wahałaby się postawić. Potrafiła bronić granic. Nawet przed bombastyczną Laurą. Niemniej, gdy prowadzi się takie życie, jakie Rose wiodła od siedmiu lat, człowiek wyrabia w sobie naturalną, czysto adaptacyjną umiejętność oceniania w mgnieniu oka, co faktycznie mogłoby naruszyć pieczołowicie wznoszone zasieki, a co stanowi jedynie bezpieczne urozmaicenie. Sesje z doktor Prescott szybko wpadły do tej drugiej kategorii.
Nienaruszalnym elementem rutyny były też trzy myśli, które nieodmiennie nawiedzały Rose z chwilą dotknięcia włosami poduszki.
Myśl a: właściwie nigdy nie lubiła doktor Prescott. I nie chodziło nawet o to, że prawdopodobnie była lesbą. Rose nie żywiła żadnych idiotycznych uprzedzeń. Jeśli już w ogóle o coś chodziło, to najbardziej o sposób, w jaki to tłuste babsko afirmowało swoją cielesność. Te jej etniczne kolczyki i naszyjnik z bursztynów, te nadmuchane wargi, rozrastające się we wszystkie strony czarne kudły. Prawie zawsze przyjmowała Rose na bosaka. Czasami śmierdziało jej z nóg. A co gorsza, chyba w pełni zdawała sobie z tego sprawę.
Myśl b: to, że Rose jej nie trawiła (a może po prostu gdzieś w głębi zazdrościła jej tej asertywności), wcale nie przeszkadzało jej być w stosunku do doktor Prescott szczerą. Wręcz przeciwnie – ułatwiało jej otwieranie się. I to, jak na ironię, w o wiele większym zakresie, niż początkowo zakładała. Wywnętrzanie się przed doktor Prescott – nawet jeśli niekiedy okupione octowatym zapachem jej nieforemnych stóp – miało w sobie walor profesjonalnej poufności, którego nie mogłaby jej zaofiarować Laura.
Myśl c: Rose podobał się gabinet doktor Prescott. Ze swoim słonecznym, nieco orientalnym wystrojem roztaczał aurę ciepłej przytulności, która podbudowywała w Rose tak przez nią pożądane poczucie bezpieczeństwa. Laura nie zdradziła, skąd zna doktor Prescott, ale Rose podejrzewała, że urządzała jej to gniazdko. Czuło się tu jej rękę.
– A więc, Rose? – zachęciła terapeutka, rozwalona bezwstydnie w masywnym fotelu-uszaku obitym identycznym jak otomana kanarkowym aksamitem. – Spróbujmy rozwinąć temat ambiwalencji, który poruszyłyśmy w zeszłym tygodniu. Postaraj się ją opisać.
Fotel stał na lewo od otomany, na tle gobelinu przedstawiającego zachodzące na siebie mandaliczne ornamenty, więc ze swojego miejsca Rose widziała doktor Prescott tylko kątem oka. Dziś masażystka jej psyche włożyła workowatą turkusową bluzkę i powłóczystą czarną spódnicę do kostek. Jak zwykle trzymała nogę założoną na nogę i spod zwałów czegoś, co najpewniej było satyną z domieszką bawełny, wystawała jej prawa stopa w nylonowej pończosze, wyglądająca jakby średnio utalentowane dziecko utoczyło ją z plasteliny. Nozdrza Rose łaskotał leciuteńki odorek.
Powoli wypuściła powietrze i skupiła się na swoich dłoniach splecionych na trochę nadmiernie zaokrąglonym brzuchu. Cóż, rutyna miała swoje minusy.
– Chodzi o to – usłyszała swój głos, lekko zdławiony przez pozycję, w której się znajdowała – że funkcjonuję w stanie permanentnej tymczasowości. Przedłużam go, a jednocześnie mam świadomość, że przecież nie będzie mógł trwać w nieskończoność. Choćby ze względu na wiek. Mam… Chryste, mam cholerne trzydzieści siedem lat. Biologia się nie pauzuje. Za chwilę będzie za późno na coraz więcej rzeczy.
– Masz na myśli mężczyzn? – padło od lewej. Głos doktor Prescott był równie ciemny jak jej bujne, kłębiące się włosy i tak samo organicznie skórzasty jak zapach stóp. Rose zdała sobie sprawę, że słuchanie go sprawia jej tym większą przyjemność, im silniejszą antypatię wzbudzała w niej jego właścicielka. Ambiwalencję wręcz kwitły.
– Nie – zaoponowała niespiesznie. – Po prostu… o ogół. O mnie samą, mój fizyczny i umysłowy dobrostan. Tak naprawdę o wiele rzeczy. Myśl, że mogłabym resztę życia spędzić w samotności, wcale mnie aż tak bardzo nie przeraża. Podobnie zresztą jest z seksem. Ambiwalencja, o której mówię, polega na tym, że… – przygryzła dolną wargę – że jednocześnie chcę się z tego zawieszenia wydobyć i tkwić w nim tak długo, jak tylko się da.
– Czy to samo dotyczy twojej pracy? – zapytała doktor Prescott, prawdopodobnie doskonale znając odpowiedź.
Rose podciągnęła prawe kolano. Dotyk aksamitu na podeszwie jej własnej stopy – ukrytej w białej bawełnianej skarpetce i chyba całkiem zgrabnej, a już z całą pewnością neutralnej zapachowo – był chłodny i bardzo przyjemny.
– Tak. Powiedziałabym, że tak – przyznała. – Utknęłam z moim bohaterem. Wydawca chce, żebym w końcu go zabiła, bo ostatnia książka nie sprzedała się tak dobrze jak dwie poprzednie. Nie wspominając o fatalnych recenzjach. Scott Sams, który po drugiej powieści o mordercy z purpurową wstążką wychwalał mnie pod niebiosa, nazywając świeżym głosem literackiej zbrodni i fenomenem porównywalnym z Beverly Knox, teraz napisał, że stałam się monotonna i schematyczna. I właściwie ma rację.
– Zabolało cię to?
– Tylko o tyle, o ile wyrażało głośno to, co i tak sama wiedziałam.
– A jednak piszesz następną, prawda?
– Tak. Uzgodniłyśmy z Lynn – to znaczy moją agentką – że ta będzie ostatnia. Że trzeba jakoś zamknąć serię. A żeby nie korciło mnie do powrotu, bohater ma na końcu zginąć. Tylko pod takim warunkiem, plus minimalna zaliczka, wydawca zgodził się przedłużyć kontrakt. Lynn ciężko to z nimi wynegocjowała. Powoli zbliżam się do finału. Jeszcze jedno-dwa posiedzenia i… pa pa, mój ty mroczny rycerzu nocy z jedwabną wstążką w kieszeni.
– A ty tego nie chcesz? – indagowała bosonoga bogini południowych mórz.
Pierwsza i – jak sądziła Rose, stawiając kropkę po ostatnim zdaniu – jedyna powieść o bezimiennym psychopacie przemierzającym nocami zamglone ulice San Diego, podrywającym samotne kobiety i duszącym je purpurowymi wstążkami, które zawsze pozostawiał przy zwłokach jako wiadomość dla policji, ukazała się prawie pięć lat temu. Kiedy Rose pokazała manuskrypt Lynn, ta nie robiła jej wielkich nadziei. Mimo to znalazła wydawcę chętnego zainwestować w niegdysiejszą autorkę książeczek dla dzieci – oczywiście pod warunkiem, że fakt ów zostanie całkowicie pominięty w kampanii reklamowej. I tym sposobem odeszła – prawdopodobnie raz na zawsze – Rosie Smile, a narodziła się Rosamund Gardner.
Rose też miała swoje warunki. A ściślej rzecz biorąc jeden: że jej kryminalny debiut nie zostanie powiązany z faktem, iż jej ukochany brat okazał się seryjnym mordercą, odpowiedzialnym za śmierć co najmniej czterdziestu kobiet (tyle przynajmniej zdołała ustalić policja i FBI), ani tym bardziej z tym, że zginął z jej własnej ręki podczas dramatycznej konfrontacji kilka godzin po tym, jak zamordował trzy studentki w wynajmowanym przez nie mieszkaniu. Żadnych pytań w stylu: czy to, że odkryła pani prawdziwą bestialską twarz własnego brata, a następnie była zmuszona go zastrzelić, miało wpływ na pani twórczość? Albo: czy tworząc postać seryjnego mordercy, przepracowuje pani własne traumy?
Nie byli zachwyceni. W tej branży panuje gigantyczna konkurencja i sprzedać debiut niekiedy jest ciężej niż opchnąć odkurzacz piorący. A taka dźwignia wywindowałaby Purpurową wstążkę na szczyt w mgnieniu oka. Prawdopodobnie zarówno wydawca, jak też i Lynn – dla której w końcu była to sprawa prowizji – oczyma wyobraźni już widzieli tournée Rose po talk shows z książką i ckliwą opowieścią o tym, jak praca nad nią pomogła jej poradzić sobie z podwójnym brzemieniem: brata potwora i siebie samej jako mimowolnej zabójczyni. Jednak Rose pozostawała nieugięta. Była nawet gotowa iść z tym do prawnika.
Na szczęście i bez skandalizujących wspomagaczy Wstążka poradziła sobie świetnie. Przez dwa tygodnie gościła na liście bestsellerów Timesa, a Smart Egg Pictures wykupiła prawa do ekranizacji z opcją na napisanie przez Rose scenariusza – fakt faktem, niezrealizowanej do dziś, lecz dla Rose nie miało to znaczenia. Podobnie zresztą jak to, że suma, którą dostała, stanowiła ułamek tego, co wytwórnie płaciły takim gigantom jak Mary Higgins Clark czy ta cała Knox. I tak było to więcej, niż kiedykolwiek zarobiła jako Rosie Smile.
– Kuj to żelazo, dziewczyno! – wsiadła na nią Laura, a Lynn doprawiła motywacyjną gadką o rozbudzonych oczekiwaniach czytelników i niewybaczalnym grzechu, jakim byłoby zaprzepaszczenie tak znakomitej okazji.
No więc Rose po raz kolejny zasiadła przed swoim IBM-em, odpaliła WordPerfecta i osiem tygodni później na biurku Lynn wylądował Nieznajomy w mroku. Pisała go jak w amoku, jakby był od dawna gotowy w jej umyśle i tylko czekał na szczelinę, przez którą będzie się mógł wylać. Tym razem Rosamund Gardner okupowała timesowy kącik dla książkożerców przez prawie trzy miesiące. A Laura i Lynn niezależnie od siebie nadal ją dopingowały. Niestety trzecia odsłona serii, mimo iż również pisała się jak gdyby sama – co być może uśpiło czujność Rose – nie powtórzyła sukcesu poprzedniczek.
Czy chciała wreszcie zrzucić sobie z ramion ten balast?
Czy ona tego chciała?
– Chcę, piekielnie chcę – odparła. – Tyle że jednocześnie myśl o tym mnie przeraża, zatyka, nieomal paraliżuje – dodała natychmiast, czując niewymowną ulgę, a wraz z nią i wdzięczność dla doktor Prescott, że wreszcie mogła to z siebie wyrzucić. Ale też… zdziwienie. Tak, zdziwienie! Zarówno łatwością, z jaką ta skrywana po części nawet przed samą sobą tajemnica dosłownie wypadła jej z ust, jak i jej graniczącą z banalnością prostotą.
Doktor Prescott musiała to wyczuć. Dała Rose czas na nacieszenie się tym aktem szczerości. A może po prostu czekała, aż Rose rozwinie wątek. Rose więc podjęła:
– Nie chodzi o to, że musiałabym wymyślać coś nowego. Mam pomysły. Nawet dość sporo. I to chyba wcale niezłych. Ja po prostu… – najwyraźniej nadeszła pora na kolejne wyznanie, tyle że tym razem język oraz umysł Rose napotkały niespodziewany opór. Który zaskoczył ją nie mniej niż otwartość sprzed chwili. Zebrała się jednak i spróbowała: – Po prostu… w jakiś sposób uzależniłam się od tej historii. Sama nie wiem, jak ani kiedy to się stało, ale, do licha, stało się.
– Powiedziałabym, że to zupełnie naturalne – odrzekła doktor Prescott. – Pisanie tej historii to dla ciebie coś więcej niż praca.
– Nie, proszę! Nie idźmy w tę stronę – spięła się Rose.
– Rose – głos terapeutki tchnął niezmąconym spokojem – przypomnij sobie, co mi mówiłaś, kiedy na samym początku naszych spotkań zapytałam cię, czy ta powieść jest dla ciebie formą odreagowania. Powiedziałaś, że nie dopuszczasz do siebie takiej możliwości, ale zarazem przyznałaś, że łatwość, z jaką wniknęłaś w skórę tego zwyrodnialca, w jakiejś mierze jest odpowiedzią twojej wyobraźni na pytania dręczące cię w związku z twoim bratem.
Rzeczywiście powiedziała coś takiego?
Owszem, powiedziała. Dlaczego więc teraz próbowała udawać, że nie?
– Ale powiedziałam też – uzupełniła z zawstydzającą świadomością, że to nic innego jak desperacki manewr obronny – że iskrą, która ostatecznie zapaliła lont, było odejście Paula. Że tak naprawdę to ono mnie dobiło. I żeby nie zwariować, a przy okazji dać upust nagromadzonej wściekłości i rozpaczy, zaczęłam pisać tę rzecz. Zupełnie jak bajki, które wymyślałam w szpitalu po wypadku, żeby odwrócić uwagę od bólu i lęku, że już nigdy nie będę sprawna. Różnica polega na tym, że tamto dało początek Rosie Smile, a to…
– Sama więc widzisz, że psychologiczny mechanizm jest podobny – podsunęła doktor Prescott. – Każdy etap twojej twórczości odpowiadał na emocjonalne potrzeby z okresu życia, w którym zaistniał.
Rose ponownie wyprostowała prawą nogę.
– Czyli gdyby Tony nie mścił się na obcych, Bogu ducha winnych kobietach za urojone urazy, które żywił wobec mnie, a ja bym go nie rozwaliła strzałem w plecy, to nadal trzaskałabym promienne, pouczające opowiastki o magicznych misiach i mądrych dziadziach pokazujących wnuczkom, że w rurach pod wanną nie mieszka błotnisty stwór, a ciemnej łazienki nie trzeba się bać.
– Być może – zgodziła się doktor Prescott. – Dobrze ci z tym było, prawda?
– Wspaniale. – Rose mimowolnie się uśmiechnęła. – Niestety przekonałam się, że pod wanną czasem jednak mieszka stwór.
– I twoja psychika udzieliła adekwatnej odpowiedzi.
Rose westchnęła głęboko.
– No, nieźle. Wychodzi na to, że u mnie działa tylko wybijanie klina klinem.
– Nie, Rose. Nie jesteś bezwolnym przedmiotem zdarzeń. Masz moc kierowania swoim życiem. Ale masz też, jak zresztą całkiem sporo ludzi, niezwykłą łatwość osiadania i przyzwyczajania się do zastanego stanu rzeczy. I tak naprawdę to właśnie perspektywa zerwania status quo cię przeraża. Utknięcie z historią o wstążkowym mordercy jedynie to symbolizuje. Sądzę, że on już wypełnił swoje terapeutyczne zadanie, a teraz stał się jedynie starym, obszczypanym meblem, którego żal ci wyrzucić.
– Touche – mruknęła pod nosem Rose.
– Mam dla ciebie propozycję, Rose – zmieniła nagle temat doktor Prescott. – Takie malutkie ćwiczonko na przełamywanie rutyny. Co powiesz na to, żebyśmy od teraz spotykały się co dwa tygodnie?
Rose usiadła, jakby porażono ją prądem. Przynajmniej we własnej głowie, bo w rzeczywistości nawet nie drgnęła.
Pięć minut później opuściła przytulny gabinet doktor Prescott. W poczekalni oprócz recepcjonistki była tylko jedna osoba – mężczyzna w brązowej skajowej kurtce, drucianych okularach na upstrzonym brzydkimi krostami nosie i z przedwczesnymi zakolami. Siedział na plastikowym krzesełku pogrążony w lekturze egzemplarza People, których sterta leżała na niskim szklanym stoliku w rogu. Nie okazał najmniejszego zainteresowania Rose.
Ona zaś szybkim krokiem skierowała się do windy, myśląc o tym, jak bardzo chce już znaleźć się w domu i resztę popołudnia oraz wieczór spędzić przed komputerem, a zarazem jak piekielnie pragnie to jeszcze odwlec. Na szczęście z dylematu, przynajmniej częściowo, wybawiła ją Lynn – w ramach ratowania więdnącej koniunktury na wstążkowego mordercę załatwiła Rose wywiad w radiu, na który Rose właśnie zamierzała się udać.
A to dawało sporą szansę na to, że będzie zbyt zmęczona, by przez kilka godzin wgapiać się w błękitną żarówę monitora. A potem? Potem będzie weekend. A Rose w weekendy nigdy nie pracowała. Ową świętą zasadę wyniosła z katolickiego dzieciństwa. Może naciągnie Laurę na ploty? A może na kino? Albo po prostu spędzi całe dwa dni otulona afganem, obżerając się lodami i skacząc po kanałach. Albo przeczyta którąś z zaległych książek. Jak na pisarkę stanowczo za mało czytała i robiła sobie z tego powodu wyrzuty. Weekend otwierał ogromną paletę możliwości.
Tylko że… po niedzieli nadejdzie poniedziałek. A w poniedziałek… W poniedziałek będzie poniedziałek i dopiero wtedy będzie się martwić. Wszystko po kolei, Róziu Śmieszko.
*
Mam nadzieję, że się Państwu spodobało. Obecnie kończę rozdział czternasty. Liczę, że wyrobię się jeszcze w tym roku. Niecierpliwych zachęcam do zapoznawania się z poprzednimi powieściami. A jeśli przypadkiem jesteś wydawcą i uważasz, że „W purpurze” przejawia potencjał, zapraszam do kontaktu. Tylko nie chcę słyszeć o żadnym modelu subsydiowanym ani innych wyciągaczach kasy pod tytułem „ty nam zapłać i ogarnij cały marketing, a my zrobimy resztę” – szkoda mojego i twojego czasu.
A za kilka dni pierwszy rozdział „Zwodziciela” / „Kto szuka prawdy”.
One thought on “Pierwszy rozdział „W purpurze””