Czy w moim pisarstwie wciąż jest miejsce na politykę?
W notce o powieściach, nad którymi teraz pracuję, napisałem, że w tej drugiej, której akcja, w przeciwieństwie do tych ostatnio wydanych, ma się rozgrywać w Polsce, zamierzam odnieść się do kilku kwestii rozgrzewających naszą tak zwaną (zastrzeżenie w pełni zamierzone) opinię publiczną do czerwoności. Wspomniałem też o obawie przed popadnięciem w doraźną publicystyczność kosztem literackości. A potem pomyślałem, że przed wrzuceniem obiecanego w tamtym wpisie fragmentu owej, wciąż mimo wszystko raczkującej, książki warto rozwinąć kwestię obecności polityki w mojej twórczości.
Zwłaszcza że – jak wielokrotnie w różnych miejscach podkreślałem – do uprawiania „czystej” literatury wróciłem po blisko dekadzie zajmowania się, po części również zawodowego, publicystyką. Który to okres – chcę tego czy nie – pozostawił we mnie oraz w tym, co i jak piszę, swój niezatarty ślad; nieodwracalnie wpłynął na moje postrzeganie rzeczywistości, a co za tym idzie – kultury.
Ostatnio ten temat wypłynął w rozmowie z przyjacielem jeszcze z dziennikarskich czasów, który zapytał mnie, czy nadal się tymi sprawami interesuję, skoro mój facebookowy profil, na którym regularnie dzieliłem się opiniami o bieżączce, od kilku miesięcy uparcie milczy. Rzeczywiście tak jest: profil zamknąłem, bo kiedy próbowałem go przestawić z politycznego na literacki, okazało się, że nikogo to za bardzo nie interesuje. Fakt, większość „znajomych”, których tam zgromadziłem, zaczęła mnie obserwować ze względu na moje poglądy; jedni, bo się z nimi zgadzali, a inni, bo nie mogli przeżyć dnia, żeby nie uświadomić mi, jakim jestem oszołomem. Przyznam, że trochę mnie to zmęczyło – co zresztą też nie było bez znaczenia w decyzji o wycofaniu się z komentatorstwa.
Poza tym… no cóż, dyskutowanie o polityce w kraju, w którym jedni głosują na Tuska, mając w pompie, co i jak faktycznie będzie robił, byle tylko nie rządził Kaczor, a inni biją na alarm za każdym razem, gdy „Wyborcza” odpali nowe, coraz bardziej zresztą kuriozalne, rakiety przeciwko Kościołowi, jest… no, chyba po prostu nie dla mnie. Niech to robią stachanowcy pokroju RAZ-a, ludzie z Klubu Jagiellońskiego czy Nowego Ładu oraz domorośli gwiazdorzy publicystycznego Jutuba jak Ludwik Pęzioł czy Szymon Pękala. Ja nie mam na to ani zasięgów, ani samozaparcia, by je zbudować, ani, szczerze mówiąc, chęci.
Nigdy nie czułem się publicystą z krwi i kości. Wskoczyłem do tego pociągu ze świata literatury – trochę dlatego, że rozczarowało mnie fiasko debiutu (może to też po części tłumaczyć zajadłość wczesnego etapu mojej działalności – chyba po prostu musiałem jakoś wyładować frustrację), a trochę, bo naprawdę zrozumiałem kilka spraw i poczułem się w obowiązku zawalczyć przeciwko temu, co uważałem (i w większości nadal uważam) za złe.
Tak czy inaczej, ten etap życia mam już za sobą. Podsumowałem go w „Z wyznań kieszonkowego radykała” i z poczuciem, że wracam do korzeni, zająłem się moimi historyjkami. Choć, wbrew pozorom, wcale nie okazało się to aż takie łatwe. Stare nawyki ciężko obumierają, a do tego nie dość, że mam jednak polemiczny temperament, to jeszcze nie potrafię – ani nawet nie chciałbym – odrozumieć pewnych zaprzątających mnie tak długo kwestii i ponownie stać się piewcą czystych form, na dobrą sprawę obojętnym na otaczającą go rzeczywistość. W końcu ruch zawsze odbywa się do przodu. A i sama rzeczywistość nieszczególnie sprzyja dziś eskapizmowi.
Z rozkroku ostatecznie wyleczyła mnie któraś z kolejnych scysji ze zwolennikami tego, co obecnie niektórzy z w pełni uzasadnionym przekąsem nazywają „uśmiechniętą Polską”. Uznałem, że mając do dyspozycji tylko jedno życie i ograniczony zasób czasu, powinienem całą energię przekierować na pisarstwo, zamiast się tak głupio rozpraszać. Niech walką z ludzką ignorancją zajmą się inni – bardziej do tego predestynowani. Ale czy to oznacza, że zerwałem z polityką? Otóż… bynajmniej. Co zresztą trafnie wyłapał wspomniany wcześniej przyjaciel, gdy starałem się mu wyjaśnić, jak interpretuję filmy.
Zacznijmy od rzeczy najprostszej: rozumienia polityki. Większość ludzi pojmuje ją bardzo płytko. Dla nich polityka to politycy i ich rozgrywki, ewentualnie ich własne codzienne nakręcanie się tym w sieci. Tymczasem wystarczy przecież zerknąć na dowolną encyklopedyczną albo słownikową definicję tego terminu, by przekonać się, że to coś znacznie więcej. Nawet więcej niż wyświechtane slogany o roztropnym dbaniu o dobro wspólne. Polityka w swoim najszerszym rozumieniu to po prostu oddziaływanie na zbiorowość, kształtowanie jej, nadawanie jej kierunku.
Dzisiaj – i tak naprawdę już od bardzo dawna – główny polityczny front wcale nie przebiega przez parlamentarne sale ani zaciszne gabinety prezydentów, premierów czy ministrów. Nie jest nim też wbrew temu, co można coraz częściej usłyszeć, wielki biznes – ze szczególnym uwzględnieniem globalnych korporacji, które (tu pełna zgoda ze zwolennikami tego poglądu) tak urosły w siłę, że są w stanie dyktować swoją agendę całym państwom. Tym frontem jest – uwaga, leci banał! – kultura. To w niej wykuwają się sposoby myślenia o świecie, postawy, style życia czy wzorce wartości. Kto trzyma w rękach stery kultury, ten ma władzę. I tu właśnie, cały na biało, wjeżdżam skromny ja.
Więc nie, nie odciąłem się od polityki. Zmieniłem jedynie obszar zainteresowań i metody działania. Nadal jestem zwierzęciem politycznym jak cholera, włącznie z pilnym śledzeniem tego, co dzieje się w polityce najbardziej doraźnie rozumianej, tyle że zamiast przepalać czas i energię na jałowe dywagacje o kwestiach, o których i tak nie jestem w stanie powiedzieć nic, czego przede mną nie powiedzieli już inni – najczęściej zresztą mądrzej i wnikliwiej – wolę robić to, co robiłem dawniej, ale z nabytą przez lata siedzenia w bieżączce świadomością, że to też obszar ekspresji i ścierania się idei.
Każda moja powieść wydana po odejściu od otwartej publicystyki posiada ten wsad. Nawet pisane z wybitnie eskapistycznych powodów „Spełnienie”, bo nawet w nim pod maską zabawy w thriller zmagałem się z czymś wykraczającym poza czystą formę – a konkretnie z obecną w dzisiejszej popkulturze niezdrową fascynacją zbrodniami i zbrodniarzami, co też jak najbardziej ma swój polityczny aspekt, bo mówi o tym, jak poprzez estetyzację zła współczesna kultura okalecza nas etycznie, ogłusza na wyższe wartości. W „Drugim przykazaniu” zastanawiałem się z kolei – już w pełni intencjonalnie – nad konsekwencjami zacierania podziału na dobro i zło.
„Nieuniknione” też było do szpiku polityczne. Może nawet najbardziej z dotychczasowych. Wszak rozprawiałem się tam z nasilającym się w ostatnich kilku latach zjawiskiem inżynierii społecznej i jego apogeum w postaci tak zwanej pandemii. Polityczność tej książki polegała zresztą nie tylko na temacie, ale też – a może przede wszystkim – na samym wprowadzeniu jej w obieg; na tym, że chciałem przekonać tych, którzy zdecydują się po nią sięgnąć – nieważne, czy będą to trzy osoby, trzydzieści, czy trzy tysiące – że masowe poddanie się zachodnich społeczeństw covidowej histerii to jeden z wielu symptomów umierania na naszych oczach demokracji i gładkiego przechodzenia w podszywający się pod nią neofeudalizm.
Tak, naprawdę o tym myślałem, pisząc! I naprawdę chciałem tę diagnozę wpakować do powieści – nawet jeśli moim pierwszoplanowym celem było po prostu opowiedzenie ciekawej historii. Swoje znaczenie ma tam też zarówno postać usiłującego bezskutecznie ostrzec ludzkość przed mroczną przyszłością jasnowidza, jak i czas oraz miejsce głównej akcji. Wybrałem je nie tylko dlatego, że lubię filmy sensacyjne z lat osiemdziesiątych, ale też dlatego, że okres przechodzenia od świata dwubiegunowego do fukuyamowskiego „końca historii” był szczególnym momentem, w którym ważył się kierunek rozwoju naszej cywilizacji. Tak, uwzględniłem to wszystko, budując fabułę.
I nie inaczej jest w przypadku „W purpurze”. Decyzja, by umiejscowić fabułę w USA początku lat dziewięćdziesiątych, nie była tylko wyborem ściśle estetycznym, bo mi się te klimaty podobają. No fakt, podobają mi się, i to też odgrywało swoją rolę, ale samą tę sympatię odczuwam z konkretnych powodów. Uważam mianowicie, że w ostatniej dekadzie XX wieku „koniec historii” był faktem, a zachodnia liberalna (wtedy naprawdę liberalna w najlepszym tego słowa znaczeniu) demokracja, z USA jako globalnym żandarmem, przeżywała swój rozkwit. I poprzez nawiązywanie do tego chcę na ów fakt zwrócić uwagę, pobudzić na nowo tego ducha w czytelnikach.
Ba, w gruncie rzeczy całe moje zanurzenie w amerykańskiej popkulturze jest jakoś tam polityczne. Z czego, nawiasem mówiąc, zdałem sobie sprawę stosunkowo niedawno. Bo dla mnie jest to także pewnego rodzaju deklaracja, po której stronie tworzącej się na naszych oczach nowej bipolarności się opowiadam i którą chcę wzmacniać poprzez wzmacnianie jej kulturowego kodu. Owszem, jeśli dziś mam do wyboru Amerykę – przy wszystkich dręczących ją słabościach – i dystopijne Chiny, które coraz bardziej jawnie stają się inspiracją dla nowej klasy monarszej, to wybieram wujaszka Johna.
I kiedy (jeśli?) w końcu zabiorę się do książki o organicznym związku horroru z chrześcijaństwem – bo gdzieś w odległych planach rzeczywiście mam coś takiego – to również będzie to działanie w swojej najbardziej fundamentalnej istocie polityczne. A będzie takie, bo będę próbował wykazać, że chrześcijaństwo nadal tkwi w naszej zbiorowej świadomości o wiele mocniej niż życzyłoby sobie wielu piewców nowego feudalizmu, dla których, jak dla każdych totalitarystów, jest ono głównym wrogiem; a poprzez to będę chciał, rzecz jasna, wzmocnić jego pozycję w cywilizacyjnej debacie. I tak to właśnie działa.
Oczywiście nie jest tak, że rozmyślam o tym przez cały czas, kiedy stukam w klawiaturę. Nie łamię sobie bezustannie głowy, jak by tu na siłę zaszyć to w tekście. Po prostu mam tego świadomość. To pracuje gdzieś w tle. Dlatego też nie określiłbym się jako pisarza programowo zaangażowanego – choć nie ukrywam, że zwłaszcza w okresie tworzenia „Drugiego przykazania” przyklejenie sobie takiej łatki i budowanie na niej wizerunku nawet mnie kusiło. Jeśli już, to jestem po prostu kimś, kto zdał sobie sprawę, że za każdą formą zawsze idzie jakiś głębszy przekaz. I że wywiera wpływ. Mnie w każdym razie te mechanizmy fascynują. Teoretycznie i… praktycznie.
Nie wspominając już o tym, że ta doraźnie pojęta polityka także jak najbardziej znajduje się w polu moich pisarskich zainteresowań. Beletrystyka ma jednak nad esejem czy felietonem tę przewagę, że poprzez artystyczne ujęcie tematu i wynikającą z niego większą elastyczność może sobie na więcej pozwolić. Może tworzyć metafory, które są w stanie pobudzić do refleksji na bardziej abstrakcyjnej płaszczyźnie niż analiza realnie istniejących zjawisk.
One thought on “Czy w moim pisarstwie wciąż jest miejsce na politykę?”