Mój przepis na przypowieść

Niestety cierpię na typową przypadłość polonistów: chorobliwy wręcz przymus analizowania, kategoryzowania i definiowania utworów literackich. Fakt, że nie praktykuję – nie mówiąc już o tym, że całkiem sporo rzeczy ze studiów po prostu zapomniałem – niczego w tym względzie nie zmienił. Bycie polonistą to nie zawód ani kwestia wykształcenia, lecz dyspozycja umysłowa. Która zapewne sprawia, że na takie akurat studia w ogóle się decydujesz. Ma to swoje zalety, gdy dotyczy twórczości innych, bo pozwala ci obcować z nią w niepowtarzalny sposób. Problem zaczyna się w momencie, gdy sam sięgasz po klawiaturę.

Więc owszem, to prawda – polonistyka to najgorsze studia dla pisarza. Nie pamiętam już, kto to powiedział. Myśliwski? Zresztą pewnie wielu tak twierdziło. Kiedyś myślałem, że to kolejny frazes, kolejne pieszczenie się z samym sobą, które to zajęcie artyści wszelkich sortów niezmiernie lubią. Ale nie, to święta prawda. Bo nie dość, że już na etapie pierwszego szkicu cyzelujesz zdania i dbasz o poprawną interpunkcję – co już spowalnia proces twórczy – to jeszcze zamiast po prostu odpalić edytor i napierniczać, co ci w duszy gra, zastanawiasz się, do jakiej konwencji to właściwie należy. Gdyby Hłasko studiował polonistykę, to „Ósmego dnia tygodnia” i „Wilka” raczej by nie napisał.

Mnie próby określenia, co tak naprawdę tworzę – i chcę tworzyć w przyszłości – spędziły dużo snu z powiek, odkąd trzy lata temu postanowiłem wrócić do beletrystyki. Przy „Spełnieniu” nie było to może aż tak uciążliwe, bo pisałem je trochę na wariata, ale już później, kiedy stopniowo krzepłem w decyzji, że jednak zostaję przy prozie, zaczęło mocno uwierać. Oczywiście w jakiejś mierze ze względów marketingowych – bo ludzie muszą cię łatwo identyfikować, bo algorytmy, SEO i takie tam (no przepraszam, ale to też niestety trzeba uwzględnić), ale też poniekąd właśnie z uwagi na to znienawidzone polonistyczne brzemię.

Oczywiście już przy „Spełnieniu” kilka spraw było dla mnie jasnych. Po pierwsze – nie chcę pisać jedynie dla rozrywki. Po drugie – w moim wypadku przyjęta dla tej powieści formuła thrillera była bardziej stylizacją, sztafażem, najzupełniej świadomą, a przez to nieco postmodernistyczną w swym duchu grą, niż wyrazem prostodusznej ambicji, by do tej szufladki dołożyć swoje trzy grosze. I to bez względu na to, że sam ten gatunek lubię. Po trzecie – ta historyjka to świetny pas transmisyjny dla kilku nurtujących mnie refleksji: pytania, dlaczego ludzie w ogóle tworzą, dlaczego tak wielu z nich traktuje sztukę jak bożka itd. Lepiej lub gorzej, ale chyba mimo wszystko jakoś się z nimi w „Spełnieniu” zmierzyłem.

No dobrze, ale czy tak ma pozostać? Co, jeśli kiedyś zechcę zmienić kierunek? Przecież nie będę teraz do końca życia pisał thrillerów. Czy tam niby-thrillerów – mniejsza z tym, znowu polonizuję. Czy istnieje jakaś jedna klamra, którą mógłbym to wszystko, co mi chodzi po głowie, spiąć? Jakaś fundamentalna wytyczna, którą mógłbym się kierować bez względu na to, w jakie literackie rejony zapragnę się akurat zapuścić? I w końcu zrozumiałem, że jak najbardziej jest coś takiego. A jest to właśnie przypowieść. Tak, to zdecydowanie szyld, pod który mogę wejść bez obaw, że się rozjadę.

Aczkolwiek nawet tutaj nie ma tak lekko, bo nawet tę formułę musiałem skroić po swojemu. Tym bardziej że za przypowieściami w ich kanonicznym wydaniu tak naprawdę wcale nie przepadam. By to lepiej zrozumieć, przypomnijmy sobie, czym owa klasyczna przypowieść w ogóle jest i jakie ma cechy. A zatem…

Przypowieść aka parabola, niezależnie od tego, czy sięgniemy po przykłady z Ewangelii, gdzie ów gatunek jest nader obficie wykorzystywany przez nauczającego Jezusa, czy do utworów w rodzaju „Dżumy” Camusa, „Procesu” Kafki, „Folwarku zwierzęcego” Orwella bądź „Krótkiej opowieści o Antychryście’ Sołowjowa, spełnia – w przeciwieństwie do powieści – przede wszystkim funkcję moralistyczno-dydaktyczną. Ergo: ma przedstawić światopogląd autora. Co wiąże się z takimi artystycznymi zabiegami jak: schematyzm fabuły, uproszczona konstrukcja postaci mających w pierwszym rzędzie być nośnikami idei, a nie pogłębionymi psychologicznie i żyjącymi własnym życiem bohaterami z krwi i kości, czy mocno zredukowane realia.

Przykłady? Akcja „Procesu” dzieje się w bliżej nieokreślonej Stolicy, a nie na przykład w Pradze, a Józef K. (skracanie nazwisk to też częsty chwyt w przypowieściach) to bardziej wypreparowana wiązka cech niż pełnowymiarowy człowiek. „Dżuma”, choć rozgrywa się w Oranie, to bohaterów też ma raczej symbolicznych, a na dodatek czas akcji został wyznaczony na rok tysiąc dziewięćset czterdziesty któryś. Syn marnotrawny zabiera swoją część majątku, ale nic nie wiemy o tym, jakie miał relacje z ojcem, czy może nie chował do niego jakichś skrytych uraz, nie próbował mu czegoś udowodnić itp.

W założeniu ma to uwypuklić przekaz bez wikłania czytelnika w niepotrzebne, rozpraszające jego uwagę detale. Mnie jednak nigdy to nie odpowiadało. A w wielu wypadkach nawet irytowało. Ta ostentacyjna sztuczność, to szeleszczenie papierem… A może ja jednak chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym synu? Książka Sołowjowa, choć jak najbardziej słuszna ideowo – ba, mogę wręcz nazwać ją jedną z moich lektur formacyjnych – literacko jest po prostu nie do zniesienia. Tak samo zresztą „Obóz świętych” Raspaila z tą mnogością sprowadzonych do publicystycznych figur postaci i dosłownie wylewającą się z każdej stronicy ideą duchowego samobójstwa Zachodu. Tak, doceniam, ale… czytelniczo czuję niedosyt.

Podobnie Lem – także w gruncie rzeczy przypowieściopisarz. Z nim mam sinusoidę. Niektóre jego rzeczy jestem w stanie czytać, innych – absolutnie nie, bo ta redukcjonistyczna sztuczność aż się z nich wysypuje. Lubię na przykład „Szpital Przemienienia” i „Śledztwo”, ale te wszystkie historyjki o pilocie Pirxie, postacie w rodzaju Ijona Tichego czy profesora Tarantogi; w zasadzie pozbawione indywidualnych psychologicznych rysów, naprawdę własnej biografii, wykrojone z abstrakcyjnego świata – nie, nie jestem w stanie przez nie przebrnąć. Wyjątek stanowi wysoko przeze mnie ceniona „Solaris”.

Spośród parających się tym gatunkiem pisarzy, którzy wywarli wpływ na mój światopogląd poza obrębem literatury, największej satysfakcji obustronnej dostarczył mi chyba Vladimir Volkoff. W jego powieściach – a przynajmniej w tych dwóch, które dotąd czytałem, czyli „Montażu” i „Gościu papieża” – widzę znakomite zrównoważenie między ideowością a literackością. Podczas lektury czułem, że dostaję coś więcej niż jedynie mającą mi zająć trochę czasu historyjkę, ale zarazem nie było tego smakującego celulozą wrażenia teatralności, ustawienia wszystkiego pod tezę i dążenia do niej po tak zwanych trupach, z pominięciem jakiejkolwiek artystycznej finezji czy niuansów.

Dlatego, mimo iż sama koncepcja stojąca u źródeł przypowieści jest mi bliska, zawsze wiedziałem, że powinienem to robić inaczej. Nawet kosztem czystości przekazu. Tak więc zacząłem świadomie konstruować teksty z pogranicza przypowieści oraz opowieści. Zarazem niosące ważne dla mnie przesłania i nie epatujące nimi na każdym kroku – raczej przenikające fabułę na zasadzie show, don’t tell. Jednocześnie starające się prezentować protagonistów jako przekazicieli tego, o co mi chodzi, i nie redukujące ich do poziomu pozbawionych indywidualizmu kukiełek. Uniwersalizujące przestrzeń, ale przy tym przynajmniej próbujące stworzyć poczucie zahaczenia w jakiejś namiastce realności.

W ramach tego uznałem, że nie tyle będę po prostu uprawiał konkretne gatunki, co raczej używał ich elementów – tak jak Buffalo Bill w „Milczeniu owiec” ściągniętych kobiecych skór – do szycia kostiumów, w które mógłbym ubierać ważne dla mnie sprawy, pojedynczo albo w pakietach, i tak wystrojone wypuszczać je na świat. Przetestowałem tę strategię na „Drugim przykazaniu”. Później konsekwentnie poszedłem w tym kierunku, tworząc „Nieuniknione”, i zamierzam zrealizować w ten sposób jeszcze kilka innych pomysłów, które mniej lub bardziej wyraźnie rysują mi się gdzieś tam w notatkach bądź zakamarkach głowy.

Co zresztą koreluje z wyznawanym przeze mnie od dawna poglądem, że tak naprawdę wszystkie teksty kultury są przypowieściami – nawet jeśli ostentacyjnie się od tego odżegnują. Bo wszystkie mają w sobie zaszyty jakiś, włożony do nich świadomie lub nie, głębszy przekaz, jakiś powidok otaczającego je świata oraz myśli autora, który moim zdaniem warto wyciągać na powierzchnię i rozszyfrowywać. Bo dzięki temu, zgodnie z podstawowym wymogiem paraboli, można się czegoś z nich nauczyć, wydestylować dla siebie jakiś morał. Nie podawany na tacy, lecz całkiem naturalnie wynikający ze struktury historii.

A skąd taka postawa? Hm, pomijając polonistyczny background – może poniekąd z doświadczeń w publicystyce i wyrobionego dzięki nim nawyku rozpatrywania wszystkiego, w tym także zjawisk z obszaru kultury, w kategoriach dyskursywnych. Może częściowo z przeświadczenia, że dziś owa dyskursywność to jedyna racja bytu literatury – zwłaszcza gdy tworzysz fikcję, której rozrywkową funkcję z powodzeniem przejęły media wizualne. Może z uwagi na to, co dawno temu wyczytałem w dziennikach Kisielewskiego o różnicy między muzyką a słowem polegającej na tym, że pierwsza jest czystą zabawą formą, a drugie posiada ładunek semantyczny, więc bezsensem jest marnowanie go na czcze żonglerki.

Ale przede wszystkim z tego, że jestem chrześcijaninem. Arnold Schwarzenegger skonkludował w swojej autobiografii, odnosząc się do zaangażowania w politykę: „Dorastałem jako katolik. (…) I z tamtych dni pamiętam termin, który jest aktualny i dziś: serce sługi. Oznacza to służenie czemuś większemu niż ty sam.” Przyznam, że jest to argument, który mocno do mnie przemawia. Który też dla siebie w pewnym momencie życia odkryłem. Po czym zacząłem się intensywnie zastanawiać, jak go zaaplikować do własnej pracy w taki sposób, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, iż robię coś pozbawionego sensu, a zarazem nie zagubić tego, co najbardziej lubię. A lubię snuć opowieści. I do tego w konkretnych odmianach.

Czyli podsumowując: rozróżnienie na to, co jest opowieścią, a co przypowieścią, nie zasadza się na formie, lecz na intencji. Typowy opowiadacz historyjek chce przede wszystkim swojego odbiorcę zabawić, oczarować, sprawić, żeby zapomniał o otaczającej go rzeczywistości. Z kolei parabolista ma na celu skłonić do przemyśleń, przestrzec przed czymś, wyrazić pogląd w jakiejś sprawie. Ja, z wymienionych powyżej powodów, zdecydowanie plasuję się w tym obozie. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, ażeby ten drugi korzystał z arsenału tego pierwszego, zwłaszcza jeżeli zależy mu na zwiększeniu skuteczności. Przynajmniej taki jest ideał.

A choć kłębi mi się to wszystko już dość długo – poniekąd z tym zamysłem powołałem do życia ten blog, na dodatek nazywając go właśnie tak a nie inaczej, co miało stanowić swego rodzaju moje literackie credo – to tak naprawdę dopiero niedawno sobie to do końca ułożyłem. Jeśli natomiast udało mi się Cię zaciekawić i chcesz być na bieżąco z moimi poszukiwaniami „czegoś więcej” zarówno u innych, jak i w mojej własnej twórczości, zapraszam do subskrypcji oraz do Księgarni, gdzie do końca listopada czeka giga promocja na wszystkie ebooki.

3 odpowiedzi na “Mój przepis na przypowieść”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *